Gdyby powstał ranking najbardziej polskich cech, narzekanie niewątpliwie znalazłoby się na podium. To jest post, w którym daję mu upust. Więc nie czytaj go lepiej. Napisałam go dla znajomych, przy których zwykle jestem dość radosna i pogodzona z bullshitem. Ale żeby nie było monotonnie: ględzenie przeplatam opisami miejsc, które zobaczyłam podczas majówki.
A zatem: są rzeczy, które mnie irytują. Musiałam jechać do Wrocławia i zmierzyć się z nimi ponownie, aby móc się zebrać i spisać listę żali do… no właśnie kogo? Do ludzi ogólnie. Ich irracjonalności. Do samej irracjonalności nie mam nic, o ile daje inne, zwłaszcza przyjemne korzyści… Ach ta hedonistka we mnie. (Uwaga: coraz bardziej ujawnia się z wiekiem). Ale jeśli irracjonalność nie zadowala żadnej ze stron w pełni, to o co do k… babci jędzy chodzi? (Uwielbiam wymyślać wieśniackie niby-przekleństwa jak dla dzieci).
Wyjaśnienie: to nie jest tak, że strasznie denerwują mnie kelnerzy, dzieci, wpadki w drogich hotelach, o których zaraz tu napiszę. Nie tupię nogą, gdy ich (to) spotykam. Nie skacze mi ciśnienie. Ewentualnie tętno, bo mam coś za wysokie. Po prostu zastanawia mnie to, dlaczego kelner nie chce napiwku, a rodzic nie pragnie spokoju wieczorem. Dlaczego osławiony hotel każe płacić słono, a w zamian daje zepsutą spłuczkę w klozecie…? Dla mnie to irracjonalne. I tyle. Inna lista rzeczy irytuje mnie jeszcze bardziej, i o tym piszę w dalszej części tekstu. Spokojnie, jazdy bez trzymanki nie zaserwuję. Mam klasę 😉
W gruncie rzeczy moja majówka była zupełnie zwyczajna. Koleżankę z pracy spotkały fajniejsze „atrakcje”. Pojechała do Biskupina, gdzie w pensjonacie ugościł ją pan z czerwonym pedikiurem, w sypialni ściany też biły na czerwono, a w łazience fugi błyszczały brokatem.
Naprawdę nikt nie może złamać reguł?
Dojeżdżamy do miasta krasnali (nic dziwnego, że upodobali je sobie Niemcy 😉 ) i w pierwszej kolejności idziemy do knajpki. A co tam – powiem której. Amorinio na starówce. Jest zimno. Piździ jak w piździerniku. Mam na sobie zimową kurtkę, mimo że mamy majówkę. Ale ch… mniejsza z tym. Słońce jest. Urlop jest. Czyli nie narzekam… Przynajmniej do momentu składania zamówienia.
– Poproszę Ginger Amorinio.
– To z sezonowegu menu. Nie ma sezonu.
– Zimowej mikstury też nie ma? – pytam, udając, że nie słyszałam.
– Tym bardziej. Teraz są letnie koktajle.
– Tak widzę. Mrożone, z miętą. Mimo że na dworze minus pierdyliard stopni. Muszę napić się czegoś ciepłego, żeby nie zamarznąć. Nie była by ze mnie ładna rzeźba lodowa – ten dialog od pewnego momentu prowadzę już we własnej głowie. Poddaje się. Zamawiam zwykłą, cholera, tak do bólu ZWYKŁĄ HERBATĘ, że muszę to napisać wielkimi literami. A to wszystko dzieje się w knajpce, która SŁYNIE z superkoktajli bezprocentowych – tak mi przynajmniej zachwalała ją koleżanka przed przyjściem.
Dlaczego nikt nie chce dostać napiwku?
O zamówionej rurce z bitą śmietaną obsługa w ogóle zapomni. OK. Jest najazd Warszawy, co poznaję po chamskich kierowcach (zanim spojrzę na tablice rejestracyjne), których widuję codziennie na warszawskich drogach. Tak więc we Wrocku dzikie tłumy. Ale to obsługi nie tłumaczy. Ci ludzie w ogóle się nie starają – i dotyczy to w ogóle polskich kelnerów i kelnerek – by dostać jakikolwiek napiwek.
Gdy porównuję ich z obsługą w Stanach, to robi mi się tęskno. Najwyraźniej tak mam, że wolę dać 20% napiwku za superobsługę, nawet jeśli to będzie w dolarach, niż poczuć się niedopieszczoną klientką. (To pewnie jakiś kompleks. Psycholog ma teraz to do rozpracowania 😉 )
Moim niespełnionym jeszcze marzeniem jest zostać kelnerką. Gdybym nią była, wchodziłabym klientom subtelnie w tyłek, bo wiadomo, że w tej branży wiele robią napiwki. Ale Polakom jakoś się nie chce. Amerykanie to potrafią. Co z nami nie tak, guys? (Teraz powinnam zabrzmieć jak wielka fascynatka juesej i powinien polać się hejt. Na to po cichu liczę. To znaczy nie tak po cichu, bo już to wyjawiłam).
Dzieci nie kładą się wcześnie spać
W innych knajpkach przeżyję szok najazdu dzieci. W naszym hotelu to samo. To miejsce bynajmniej nie wygląda jak kids friendly* – mamy tu depresyjne brązowe marmury i industrialne klimaty – ale dzieci są wszędzie. Jeden za ścianą budzi nas o 6 rano. Nie irytuje mnie to, bo takie jest życie. Zdarza się. Ale biegające po 22.00 dzieciaki po korytarzach? To już przesada. Gdzie w tym czasie podziewają się rodzice?
*Przeczytaj żale pewnej warszawskiej mamy: Byłam w nowych Koszykach z dziećmi. Nie są kids friendly
Przyjechałyśmy tu głównie dla hotelu, traktując go jako główną atrakcję wyjazdu. Czujemy się jak w ekskluzywnej klinice na odwyku / dla ludzi po załamaniu nerwowym. (Wiem, nadmiar filmów, bo przecież nigdy w takiej nie byłam. JESZCZE). Czytamy książki. Ja podebrałam koleżance „Młodą bez skalpela”. To moje odkrycie, tak na marginesie. Ponieważ wyobrażam sobie, że jestem gwiazdą w klinice 😉 , to kiedy chcę odetchnąć, udaję się oczywiście do hotelowego spa… A tam co?
Dzieci! W basenie, w jacuzzi podświetlonym na różowo <3 i nawet w grocie solnej. I to po 21.00. Mnie babcia / mama kładła przed 20.00 spać, by mieć czas dla siebie, na ogarnięcie domu. Logiczne. Myślałam, że teraz dzieci też tak chodzą. Ale się myliłam, jak widać. Jak się dowiaduję od hotelowego masażysty, starsi Niemcy na nie narzekają. Swoją drogą pan serwuje mi fajny masaż. Uzmysławiam sobie podczas niego, że spięte pośladki to wcale nie przenośnia…
Dlaczego jednak skądinąd ekskluzywny hotel nie zadba, by rodziny z dziećmi lokować w osobnym skrzydle? Wszyscy byliby szczęśliwi.
Gdy się płaci, to się wymaga
Na sam hotel trudno mi narzekać, nie wypada, bo zasponsorował go nam chłopak koleżanki, który w tym czasie pocił się w kraju Saudów. (Długa historia). Ale aż trudno mi się oprzeć. Bo od miejsca, w którym jedna noc kosztuje ponad tysiaka, wymagam, by spłuczka w toalecie chodziła na tyle lekko, bym nie musiała jej wciskać łokciem, a kosz nie przewracał się, gdy otwieram go nogą. (To kosz do otwierania nogą, nie moje widzimisię, więc powinien zachować równowagę, prawda?).
Zapomnij o spontanie w majówkę
Tłumy ludzi. O Panoramie Racławickiej i Afrykarium możemy zapomnieć, bo nie zarezerwowałyśmy wcześniej biletów. O spontanach podczas majówki nie może być więc mowy. To tłumaczy, dlaczego zwykle ten weekend spędzałam w domu. Udajemy się więc w miejsce, do którego nie będzie 2-godzinnej kolejki: Ogród Japoński. Coś pięknego. Oaza spokoju. Kojący szum wody i piękna roślinność, którą bym nazwała i opisała, gdybym tylko miała o tym blade czy zielone pojęcie. Niestety nie mam żadnego z nich 😉
Baby za dużo gadają
Po tym miłym akcencie, wracam do głównego wątku. Irytuje mnie to, gdy dziewczyny za dużo gadają o sobie i swoich problemach w związku. Jest tyle ciekawszych tematów do rozmowy. Mój kolega kwituje to tak: „Ludzie myślą, że ich głupie problemy w związku są warte więcej uwagi niż 20 minut”.
Teraz gdy to piszę, pewna koleżanka wysyła mi zdjęcie nowej zdobyczy, pytając, czy fajny. Takie przedmiotowe traktowanie mężczyzn też mnie irytuje. Odpisuję, że może powinna zainteresować się tym, co ma w głowie… Mimo że to faktycznie niezłe ciacho.
Ludzie przyklejeni do telefonów
O ja pierdzielę, jak mnie denerwują te młodsze roczniki, które w knajpach wyciągają swoje zajebiste smartfony z brokatem i zamiast gadać z osobą, z którą przyszły, albo chociaż patrzeć jej w oczy (tak, to niestety dotyczy także par), przesuwają palcami po ekranie telefonu, zamiast ćwiczyć je w bardziej wyrafinowany sposób… Czy ludzie jeszcze ze sobą rozmawiają? Ach no tak, rozmawiają… O problemach w związkach 😉
Przeczytaj o eksperymencie we włoskim technikum: Dzieciaków pozbawiono smartfonów na tydzień
Zawsze chciałam mieć taką babcię
Podczas wyjazdu spotykamy się z koleżanką koleżanki oraz jej babcią. Babcia jest supernowoczesna. Wygląda młodo, nosi się z gustem, pod kolor, a wnuczka nawet jej założyła profil na Tinderze. Zawsze marzyłam o takiej babci albo dziadku, z którym mogłabym chodzić na balet, jeść wspólnie pizzę i rozmawiać o facetach, którzy (m)nie kręcą. Niestety w mojej rodzinie kobiety były drugimi żonami swoich mężów. Wychodziły za mąż późno, tak więc większość dziadków spoczywa już na wieki wieków amen.
Babcia jest przeciwieństwem tego, co mnie irytuje w innych dziadkach – a są to: inercja, siedzenie w domu, klepanie pacierza, zamiatanie problemów pod dywan, patriarchalne pierdzielenie. Oraz: „Bo w moim wieku to nie wypada”, „Bój się Boga”, „To na pewno ty zaczęłaś. Słuchaj się starszych”, „Ale są potworne kolejki u lekarzy” i tak dalej w tym tonie.
Bądź młoda bez skalpela!
Na koniec wrócę do książki „Młoda bez skalpela”. Teza autorki – doktor Nigmy Talib – była mi już znana, zanim zabrałam się do lektury. A chodzi o to, że wszystko bierze się z jelit. Problemy ze skórą, wszelkie choroby, wyczerpanie, rozhulane hormony, stres. Trzeba więc dobrze zadbać o jelita, „karmić” je synbiotykami, suplementować się witaminami oraz innymi interesującymi elementami o nieznanych mi dotąd nazwach. Doktor przytacza na to wszystko wyniki badań, więc moje racjonalne ja to kupuje.
Pod wpływem tej książki zamówiłam kompleks witamin B (na stres), Relorę (na uregulowanie hormonów i też na stres, a co mi szkodzi) i Pycnogenol (na odmłodzenie skóry i jej wyciszenie). Doktor najbardziej hejtuje gluten, cukier, produkty mleczne oraz alkohol – jeśli wyeliminuje się je z diety, jelita – a co za tym idzie: reszta organizmu – powinny lepiej funkcjonować. O tym słyszałam już nie raz, i na dobrą sprawę wiele z tego już dawno wyeliminowałam, ale raz na jakiś czas sobie grzeszę. Tym razem postanowiłam przez miesiąc trzymać się tych zaleceń. Tak w ramach eksperymentu, żeby sprawdzić jej tezę i czy mojej koleżance opłacało się wydać kasę na tę pozycję.
Doktor dobrze wypowiada się o czosnku, imbirze, awokado i kurkumie. Wychodzi na to, że można je jeść bez ograniczeń, to znaczy przynajmniej do czasu, aż żołądek odmówi nam posłuszeństwa 😉
Zobaczymy, czy stosowanie się do jej rad, wpłynie dobrze na moją skórę – bo to o nią głównie chodzi w książce, ale zamiast porad z dupy pupy dla próżnych lasek dostaje się naprawdę potężny zastrzyk wiedzy o naszym organizmie. Polecam!
Narzekanie a wygląd / a mózg
Zdaję sobie sprawę, że od narzekania nie odmłodnieję, bo – jak to mówiła moja promotor – „Po 30-stce ma się taką twarz, na jaką się zasłużyło”, ale chciałam zwrócić uwagę na pewne kwestie i dowiedzieć się, czy Ciebie też to irytuje, czy to ze mną jest coś nie tak? A może both?
Lepiej jednak nie narzekać, to niszczy hipokamp, czyli naszą pamięć oraz zdolność rozwiązywania problemów. Gdy nam się włącza lampka NARZEKANIE, zamiast tego należy zacząć ćwiczyć wdzięczność, czyli podziękujmy za to, co nas spotyka. Hmmm… To byłby nawet dobry temat na kolejny post, ale nie chce mi się tutaj bawić w life coacha. Wracam do pisania o książkach, bo dziwnie mi się pisze o prywatach.
PS Inna typowo polska cecha obok narzekania? Jaka to? Dowiesz się z tego filmiku!