Złoty Wiek Hollywood to czas cudownych filmów i aktorów. Ale co naprawdę kryje się za tym polukrowanym obrazkiem? Dzisiaj dalej piszę o aktorach – „więźniach”, „niewolnikach”, a także o reżyserach i producentach. Pierwszą część wpisu znajdziesz tutaj.
Praca w studiu była pracą w korporacji
Samo studio nawet wyglądem przypominało więzienie: ochrona na wejściu sprawdzająca każdego, kto chce wejść do środka, i te wysokie mury. Nic dziwnego, że powstawał tu niezdrowy klimat do awantur i sprzeczek.
Errol Flynn był w stanie wykłócać się o wyższą pensję już podczas kręcenie filmu, Bogart nieustannie zabiegał o lepsze role.
Praca w studio była pracą w korporacji; poranne telefony, nużące oczekiwanie na ujęcia i zostawanie do późnych godzin. Bogart, gdy już zyskał status gwiazdy, mógł sobie pozwolić na zapewnienie w kontrakcie, że pracę kończy nie później niż o szóstej po południu. Podczas kręcenia filmu, gdy wybijała ta godzina, po prostu wychodził ze studia.
Warner, jak wiele innych studiów, tworzył filmy klasy A i klasy B. Wszystkie kręcono na miejscu. Pierwsze z nich były bardziej ambitne, pochłaniały też większe nakłady finansowe. Nakręcenie ich zajmowało zwykle około dwóch miesięcy. Wyświechtane filmy klasy B były niskobudżetowe, kręcono je najwyżej 28 dni. Krótko po nakręceniu trafiały do kin. Nie było czasu na wiele dubli, dlatego aktorzy musieli być naprawdę dobrzy albo filmy naprawdę kiepskie. Albo i to, i to.
W Warner Bros aktorzy pracowali w zawrotnym tempie, a ich pensje były niższe niż w studiu MGM, z którym umowy miały podpisane takie gwiazdy jak Jean Harlow, Clark Gable, a potem sama Marilyn Monroe. Podsumowując, pracę w Warner Bros postrzegano bardziej jako rzemieślnictwo niż sztukę. Studio bardziej skupiało się na detalach takich jak kostiumy czy scenografia niż postaci, które często okazywały się plastikowe, stereotypowe, a fabuły naciągane.
PRZECZYTAJ TAKŻE PIERWSZĄ CZĘŚĆ WPISU, KLIKAJĄC TUTAJ.
Nie ma producentów, są tylko bankierzy
W czasach, które brzmią dumnie – Złoty Wiek Hollywood – nie tylko aktorzy, również reżyserowie mieli utrudnioną pracę z wytwórniami. Konflikty między wybitnymi reżyserami a producentami były na porządku dziennym. Ci reżyserowie, którzy próbowali naznaczyć swoją osobowością film, tacy jak Orson Welles, nie mieli szans na lukratywną karierę w kalifornijskiej fabryce.
Niepowodzenia Wellesa przypisuje się jego ambicjom i próżności, co nie jest do końca prawdą. „Obywatel Kane” był bez wątpienia opus magnum Wellesa. I był to, niestety, ostatni film, przy którego produkcji reżyser ten i aktor dostał wolną rękę. Pozostałe zostały zniszczone przez system; mijały miesiące, a nawet lata walk z szefami wytwórni i producentami, którzy przekładali ilość nad jakość.
Na ich zlecenie montażyści wycinali sceny, które nie posuwały akcji do przodu, pozbawiając widza czasu na refleksję, kroili też typowo Wellesowskie sceny – sceny, z których przebijała inteligencja reżysera, jego smak, niuanse, liczne innowacje, bez których film wiele tracił i stawał się po prostu kolejnym filmem w Hollywood, zamiast arcydziełem, na jakiego nakręcenie bez wątpienia było stać kogoś takiego jak Welles.
Z drugiej strony Welles kręcił filmy dłużej niż zakładał plan, znacząco przekraczał budżet, zużywał tysiące metrów rolki filmowej, a praca przy samej postprodukcji, zwłaszcza montażu, mogła ciągnąć się nawet rok. Ot, perfekcjonista w każdym calu. To było jednak za wiele nawet dla najcierpliwszych producentów, on odcinał się im: „Nie ma producentów, są tylko bankierzy”.
Za reżyserem nieraz wstawiały się gwiazdy, żądając, by go nie odsuwano od filmu, jak na przykład podczas kręcenia „Dotyku zła”. Wytwórnia jednak zawsze stawiała na swoim.
Welles nieraz krytykował ograniczenia i ludzi w Hollywood m.in. na łamach „Cahiers du Cinéma” czy podczas licznych wykładów, jednak z miernym skutkiem.
Gdy jego „Dama z Szanghaju” wchodziła do kin, on mieszkał już w Europie. Ale nie zapomniał o Hollywood. Tam wrócił i zmarł. Symboliczne? Tak, Welles kochał film. Tak bardzo, że we Włoszech, grając w „Czarnej Magii”, zaoferował pomoc przy wyreżyserowaniu scen z jego udziałem.
Anegdota głosi, że gdy jeden z producentów przybył na plan, Welles wykrzykiwał polecenia, a oficjalny reżyser filmu – Gregory Ratoff – stał pośrodku tłumu przebrany w kostium.
Zmagania Wellesa z Hollywood można podsumować słowami innego wybitnego reżysera, François Truffaut, że filmy „kręcone są przez ekshibicjonistę i montowane przez cenzora”. Podobnie Hitchcock przenosząc się do Hollywood, zatracił swój specyficzny angielski styl…
Również wspomniany wcześniej Hughes był bardzo wymagającym reżyserem; kręcąc „Banitę”, zużył prawie 140 000 metrów rolki filmowej, podczas gdy na dwugodzinny film potrzeba nie więcej niż 3 330.
Miliarder ten był bardzo kapryśny; przeciągał produkcje wielu filmów w nieskończoność. Jeden z aktorów zorganizował nawet przyjęcie upamiętniające rocznicę rozpoczęcia zdjęć do „His kind of woman”.
Praca z kimś tak wymagającym na pewno nie należała do najłatwiejszych. Hughes miał jednak to szczęście, że posiadał pieniądze: cudownie pomnożył majątek odziedziczony po rodzicach, był również producentem własnych filmów, a to zmienia postać rzeczy.
Złoty Wiek Hollywood – czas przemysłu filmowego przez wielkie P, ale…
Do wielkich studiów filmowych należały również sieci kin. Jednym słowem – studio miało ogromną kontrolę nad wszystkim, co wiązało się z filmem. Taką władzę można osiągnąć jedynie w czymś przypominającym fabrykę. Sam Orson Welles pisał w jednym ze swoich felietonów, że Hollywood to przemysł, a przemysł jest zaprzeczeniem oryginalności, która definiuje sztukę.
A jednak było kilku reżyserów, którzy wyrobili sobie markę i potrafili robić dobre filmy w ramach systemu, wśród nich był m.in. Frank Capra, autor genialnego obrazu „To wspaniałe życie”, które co roku puszcza telewizja w USA na Boże Narodzenie. U nas „Kevin…”, a za oceanem piękny klasyk z lat 40-tych…
Część pierwszą wpisu oraz bibliografię znajdziesz tutaj.