Jadę 13. raz do Paryża. To zobowiązuje. Do spełnienia marzenia, że gdy będzie mnie wreszcie stać, pójdę na rewię do Lido / Crazy Horse / Moulin Rouge. No więc mogę sobie nareszcie pozwolić. Wybór pada na Lido. To główna atrakcja weekendowego wyjazdu.
Dlaczego akurat Lido – pyta paryżanin, chłopak mojej siostry. Hmmm… Bo znajduje się w samym centrum i jest tańsze od konkurencji? A tak naprawdę o moim wyborze chyba najbardziej zadecydował fakt, że ile razy przechadzałam się Polami Elizejskimi, zawsze mijałam Lido. Biło w oczy jak wielki wyrzut sumienia: „Jeszcze Cię nie stać, szczylu? Ile mam czekać, aż z łaski swojej wreszcie do mnie zajrzysz, zdziro? Nie będę prosić, błagać na klęczkach, mam swój honor. Będę tak świecić tymi swoimi zajebistymi światełkami jak na Boże Narodzenie, umizgiwać się nimi do Ciebie, aż wreszcie sama przyjdziesz”.
Dokładnie to samo mówią do mnie bransoletki i naszyjniki w Swarovskim. Ale wybaczcie kochane, jak tak bardzo chcecie, bym was nosiła, postarajcie się u mojego szefa o podwyżkę! (Nie, nie mam schizofrenii. Chyba).
W Le Lido de Paris występowały m.in. Edith Piaf, Marlena Dietrich, Shirley MacLaine, Dalida czy Josephine Baker. Kabaret otwarto tuż po wojnie w 1946 roku. Rok temu obchodził 70-urodziny. (Ha! Sama policzyłam 😉 ).

Paris, je t’aime!
A zatem Paryż. W Polsce pod koniec października już zimno, a tam przyjemnie ciepło, świeci słońce. Pierwsza knajpa z brzegu (w okolicach Hôtel de Ville) i już kelner pyta o nasze plany na wieczór… Tak… A kolejny zaprasza do swojego ojczystego kraju i daje do siebie namiary koleżance. Pochodzi z Kolumbii. Chcę go zapytać, czy to prawda, że jak wciągać kokę, to tylko z jego kraju, ale wydaje się taki grzeczny, że sobie daruję. I tak już mam w oczach koleżanki opinię neurotycznej bohaterki filmów Woody’ego Allena, która w sklepie na lotnisku dziękuje sprzedawczyni za zakup bibułek matujących, twierdząc, że uratowała jej (mi) życie.
Następnie zmierzamy do stacji metra Châtelet, nieopodal której ludzie spontanicznie tańczą do czarnych rytmów. Mnie też nogi i pupa noszą, ale przy tych genialnych Afroeuropejczykach w futrzanych czapach i bling-bling stylówie to ja co najwyżej mogę pomachać… rzęsami albo papa.
Potem mamy nocleg u mojej chrzestnej (od tej pory kilkukrotnie zmieniała religię), a następnego dnia obiad u kolejnej mojej rodziny pod miastem. Popołudniem wracamy do miasta, śpimy w hotelu na samych Polach Elizejskich, całe 230 metrów od Lido. (Tak przynajmniej twierdzi Google Maps. A Google, tak jak moja matka, Twoja żona i teściowa, nigdy się nie myli. Nigdy).
PRZECZYTAJ TAKŻE MÓJ INNY WPIS O PARYŻU: 11 razy Paryżu – miasto z INNEJ perspektywy
Popijamy frytki szampanem
Gdy rezerwujemy show w Lido, wybieramy ekonomiczną wersję z lampką szampana (85 euro za osobę, ale ceny biletów rosną, im bliżej do spektaklu). Kolację zjemy wcześniej. Podczas rezerwacji online muszę podać naszą narodowość… Hmmm… nie ma jej na liście. Polacy nie istnieją? Ale jest opcja Europa Wschodnia, którą zaznaczam, i kupuję bilet. Mały niesmak, ale co tam, Francuzom przecież wolno!
Zbliża się wieczór. Malujemy twarze (w mojej wersji to kredka do oczu i fuksja na ustach), zakładamy sukienki, ja zarzucam na plecy różowy kołnierz (a co!), szpile na nogi i idziemy. W Lido wita nas niezwykle (jak na Francuzów) uprzejma obsługa. Wskazują nam stolik, siadamy i do zaserwowanego właśnie szampana zamawiamy… frytki. Mój wujek twierdzi, że to prostackie wnosić amerykańskie zwyczaje do światowej stolicy szyku, ale tłumaczę mu, że w menu było napisane: „french fries”, więc chyba wielkiego faux pas nie popełniłam. Haha. (Oczywiście zrobiłyśmy to celowo).
Obok siedzą głównie starsze pary. Wreszcie czuje się ultramłodo. Spodziewałam się głównie samych kobiet, bo Dita Von Teese mówiła kiedyś w wywiadzie, że na jej burleskę przychodzą przede wszystkim panie. Niektóre pary nawet tańczą na sali, jeszcze zanim rozpocznie się show. Ja nie mam z kim.
Rewia w Lido: bluebell girls w piórach i francuska Beth Ditto na scenie
Zaczyna się rewia „Paris merveilles”. Na scenie pojawiają się słynne bluebell girls, które swego czasu miały status wielkich gwiazd. Uganiali się za nimi m.in. Frank Sinatra i Marlon Brando. Wszystkie drzwi się przed nimi otwierały; zanim przyjęły zaproszenie na przyjęcie, limuzyna z zimnym szampanem już czekała…
Tancerki te muszą mieć ponad 180 centymetrów wzrostu. Teraz będzie chamsko z mojej strony: Jak ktoś nie wie, jak powinna wyglądać kobieta, niech pójdzie do Lido. Są przepiękne, mają boskie ciała i niewielkie, kształtne piersi, które pokazują nam już podczas drugiej albo trzeciej piosenki. (Co ciekawe, tylko połowa bluebell girls odsłania biust, w Lido nie świeci się wulgarną golizną). Tancerze z wymuskanymi na siłowni klatami już takiego wrażenia na mnie nie robią, wyglądają jak geje. Wolę patrzeć na kobiety. Są idealne.
Na scenie obok nich co jakiś czas pojawia się piosenkarka, która przypomina mi Beth Ditto. Ma tatuaże, pin-upowy wygląd i lekką, dodającą charakteru nadwagę. No i ten nieziemski mocny głos! Gdy jej nie ma, słychać chórki z… hmmm… playbacku? Małe niezadowolenie się wkrada, ale co tam! Ważne, że sceny z tańcem na żyrandolu, kankana czy w fontannie zostaną mi w pamięci na długo. W Lido scena jest ruchoma i zawsze podczas show musi pojawić się jakiś motyw taneczny z wodą. Zawsze. Tak przynajmniej podaje Wikipedia.
Poza tancerkami na scenie występuje nieziemska akrobatka, na sam widok jej wyginającego się ciała w kręcącej się wokół własnej osi klatce boli mnie głowa. Fantastyczna dziewczyna! Mim również wydaje się zabawny. Tylko jak wyciąga z ust taśmę, to mnie aż mdli. (Wiem, wiem, taśmę schował wcześniej w rękawie, to tylko wrażenie, ale nadal…).
Dla mnie najlepsze są stroje tancerek: pióra, bajeczna suknia głównej bohaterki, spod której wypełza pół tuzina mężczyzn (hot!), osobliwe połączenie marynarek z gorsetem, no i niezastąpione sztuczne rzęsy i „przyklejone” uśmiechy ozdobione nienaganną szminką… Nic dziwnego, że produkcja show idzie w miliony…
Ten moment, kiedy szukasz portfela w torebce, gdy w tle tańczą kankana…
Nagle w trakcie rewii podchodzi kelner i każe płacić za frytki. Ej, stary, ja tu spektakl oglądam – myślę. Jest nieugięty, stoi i czeka. No dobra. Trochę w tym ciemnościach zejdzie mi znalezienie odpowiedniej kwoty. Płacę, ale mam kolejny mały niesmaczek. Wiem, wiem, że po 1,5-godzinnym show po niespełna 30 minutach zaczyna się kolejne i chodzi o tempo, o czas, ale i tak w ankiecie, którą otrzymam mejlem od Lido, nie omieszkam o tym wspomnieć, a co!
Gdy wychodzimy z sali, po raz pierwszy dostrzegam wspaniały ogromny żyrandol we foyer. Strzelam focię. Toalety też ładne. Naprawdę wizualnie nie mam tu nic do zastrzeżenia. Czy tu wrócę? Nie sądzę. Moja ciekawość została już zaspokojona. Następnym razem burleska w Crazy Horse?