Wstęp
Moje obserwacje dotyczą dwóch stanów na południu: Georgii i Karoliny Południowej, ponadto odnoszą się do życia klasy średniej.
Podróż – prolog
Do Stanów wybrałam się z kuzynem, który mieszka tutaj na stałe. Miejsce docelowe: Augusta w Georgii. Przylatujemy do Newark. Lot był godzinę opóźniony. Mamy tylko godzinę na przesiadkę do Charlotte, w Karolinie Północnej. Ja stoję w kolejce dla cudzoziemców, kuzyn dla obywateli. Tutaj nasze drogi się rozdzielają.
Wszyscy mnie straszyli pytaniami od urzędników celnych, że to będzie takie uwłaczające, męczące… Jeszcze dostawałam instrukcję od cioci, naturalizowanej Amerykanki, co mówić, jak odpowiadać na pytania. Jak się okazuje, denerwowałam się przed przyjazdem niepotrzebnie. Much ado about nothing. Dwa pytania od sympatycznego pana i po sprawie, pan jednak okazuje się gapą i zapomina mi oddać bilet na kolejny lot.
Teraz szybki bieg, aby zdążyć na przesiadkę. Trzeba odebrać i ponownie oddać bagaż. Po dotarciu kolejką na inny terminal znowu jestem prześwietlana, zdejmuję buty i wchodzę do dziwnej kabiny, w której muszę stanąć w wyznaczonych miejscach na stopy i podnieść ręce do góry, jak gdyby mieli zaraz zacząć we mnie strzelać…
Po wszystkim, pakuję rzeczy z taśmy i biegnę do gate. Niestety nie ma tam kuzyna. Gdy dzwonię do niego, okazuje się, że ma jakieś problemy z bagażem. W praktyce oznacza to tyle, że muszę zatrzymać lot. Pani z obsługi przy gate mnie jednak ignoruje. Podchodzi do mnie chłopak z dziewczyną i pytają, co się dzieje. Tłumaczę im, że kuzyn utknął na lotnisku, a bez niego nie polecę. Chłopak rzuca: „She’s a b****”. Jednym zdaniem: Welcome to the United States.
Moja walizka poleci do Charlotte beze mnie. My tę noc spędzimy w hotelu przy lotnisku. Linie lotnicze z powodu opóźnionego lotu opłacą nam hotel. 40 dolarów dadzą nam na kolację, my wydamy 21, więc resztę damy kelnerowi jako napiwek. Fajnie być hojnym na cudzy koszt 😉
Następnego dnia, przed kolejnym lotem, obserwuję nietoperza, który wleciał do hali lotniska. Lata zagubiony. To trochę jak my uwięzieni w przestrzeni lotniska, czyli strefie pomiędzy, nie-miejscu, jak by powiedział francuski antropolog Marc Augé. Jesteśmy tak blisko Nowego Jorku, a jednak tak daleko… Żałuję, że wzięliśmy pierwszy lot, zamiast zostać na dzień w NY.
Lądujemy, dostrzegam, że obok taśmy z bagażem stoi rząd walizek. Hura! Jest i moja! Cała rozbebeszona, szyfr rozpracowany, no, pięknie. Sprawdzam, czy wszystko jest w środku. Uff, jest. Za 2,5 godziny docieramy do Augusty w Georgii.
Jest tu bardzo klimatycznie, czyli pogoda i przyroda
Jestem już w Auguście. Jest zielono i czysto. Podziwiam równo przycięte trawniki i zadbane rabatki. Jest gorąco. Tak, w ogrodach rosną palmy. Ich owoce, gdy się rozkładają, śmierdzą jak… śmieci. Georgia nazywana jest Peach State. Brzoskwiniowa dieta to podstawa. W ogóle owoce i warzywa bardzo mi tutaj zasmakują. Jest tu tak gorąco, że wystarczy wyjść z klimatyzowanego domu / auta / sklepu, by za chwilę mieć całe wilgotne ciało. Klimat ten bardzo mi odpowiada. Wilgoć w powietrzu sprawia, że nie muszę kremować dłoni ani szminkować ust. Ludzie, którzy tu długo mieszkają, mogą zatrzymać się w czasie: zmarszczkom niespieszno pojawić się na ich twarzach. Ponadto wilgoć sprawia, że i z kurzem w domu nie ma tu problemu. Poważnie! Jest tu gorąco, nawet gdy całe niebo jest zachmurzone. Jeśli nie użyję filtra w pochmurne dni, będę wieczorem cała czerwona.
Ciocia mówi mi, żebym uważała, gdy wkładam buty, które zostawiam na zewnątrz, bo mogą w nich zamieszkać malutkie skropiony. Duże karaluchy też lubią zaglądać czasem do domu, w rowie mieszkają natomiast dwa gatunki węży, jeden z nich jest jadowity…
Ludzie na luzie
Nigdy bym nie przypuszczała, że w kraju wolności panuje taki porządek. Samolot opuszcza się rzędami: najpierw wychodzi rząd pierwszy, potem drugi i tak dalej. Nikt się nie pcha. Podobnie w kościele. Do komunii najpierw przystępują pierwsze rzędy.
Pierwszego dnia wieczorem wpadają sąsiedzi, aby przywitać się ze mną. Pytają o lot, jak długo tu zostanę, pokazują, gdzie mieszkają. Jestem zaskoczona. Witamy na południu Stanów Zjednoczonych. Ciocia tłumaczy mi, że to typowi mieszkańcy Południa, którzy przychodzą z ciastem tuż po pojawieniu się w okolicy nowych sąsiadów.
W odwiedziny wpada Rachel z Calvinem. Chłopiec ma 5 lat. Wita się ze mną i oznajmia, że podoba mu się mój wisiorek i kolczyki. Mówię, że jest słodki i nigdy tylu komplementów naraz nie słyszałam. Mama-Rachel precyzuje, że jest to forma powitania…
Jadę z ciocią na targ po owoce. Tam, gdy rozmawiam z ciocią po polsku, zagaduje nas Amerykanin. Wydaje mu się, że jesteśmy Rosjankami. Opowiada więc, że był szpiegiem w Rosji podczas zimnej wojny. Ludzie na Południu bardzo lubią zagadywać innych. Zdarzy mi się to jeszcze nie raz. Są otwarci, na przykład pani z Victoria’s Secret będzie w stanie streścić całe swoje życie podczas takiej rozmowy.
Pewnego dnia wybierzemy się na plantację w Karolinie Południowej. Jak zwykle upalnie. Otyła przewodniczka w zabudowanym uniformie oprowadzi nas po 150-letnim domu plantatorów (w którym nie ma klimatyzacji). Gdy ja będę rozpływać się od temperatury, pani opowie nam z uśmiechem i autentyczną radością o tym miejscu. Długo będę podziwiać wejście w rolę albo brak odczuwania wysokich temperatur.
Skup się! To kościół
Ludzie w Stanach często się przeprowadzają. Ich miasteczka są rozciągnięte, o dużej powierzchni. Nie tak ciasne jak w Europie. Wydaje się więc całkiem naturalne, że Amerykanie potrzebują czasami porzucić stan rozproszenia i skupić w większej grupie. W ten sposób nawiązuje się również przyjaźnie. Doskonałym miejscem na to wydaje się więc kościół. Religia jest w USA sprawą prywatną, ale dobrze jest tutaj w coś wierzyć. Jeśli nie podoba ci się twój obecny kościół, możesz założyć własny. Oglądane w filmach i serialach kościoły, w których śpiewa się gospel, są to często kościoły chrześcijańskie założone właśnie przez osoby prywatne. Protestanckie kościółki są bardzo urokliwe, zazwyczaj białe, z wieżyczkami.
Parafianie chętnie służą we mszy, jeden coś czyta, drugi podaje Biblię, inny opłatek. Raz gościnnie we mszy uczestniczy franciszkanin. Wygłasza rewelacyjną przemowę o pomocy biednym dzieciom. Jest doskonałym aktorem, zwraca się do ludzi bezpośrednio, rzuca dowcipy, zagaduje. Niesamowite. Piosenki śpiewane w kościele są wesołe, ludzie grają nie na ponurych organach, ale na gitarach, kontrabasie.
Tutaj na tacę częściej niż gotówkę daje się czeki. Specjalne koperty na pieniądze kościół przysyła do domu. Jeśli nie masz dzisiaj ze sobą koperty, znajdziesz ją za siedzeniem.
Low fat & sugar
Amerykanie mają obsesję na punkcie low fat, co nie przeszkadza im w tym, by produkować i pić strasznie słodkie napoje czy pieczywo. Nawet opis na opakowaniu Nesquika wskazuje, że kakao to najlepiej smakuje z chudym mlekiem… Chipsy też kupisz tutaj w wersji odchudzonej.
Woda butelkowana natomiast to zwykła filtrowana kranowa, do której dodaje się mnóstwo minerałów, butelkowana mineralna jest raczej droga. Podobnie z chlebem, który poza tym, że jest nie najsmaczniejszy, to jest robiony tylko z pszenicy (nawet pumpernikiel!), z przemielonej mąki bez ziaren. Ale! Dodaje się do niego minerały… Czy nie prościej zrobić chleb z mąki pełnoziarnistej (czyli z minerałami included)?
Po długich poszukiwaniach kefiru odnalazłam go w dziale z organiczną żywnością, ale, ale… z dodatkiem cukru! Kefir z cukrem! Aż nachodzi mnie pytanie: jaka jest w USA zawartość cukru w cukrze? 😉 Także witaminy i probiotyki można tutaj dostać w formie słodko-kwaśnych żelków. Później dowiem się, że nawet upieczone przez jedną z pań z Polonii ciasto drożdżowe nie jest wcale dla Amerykanów słodkie, ale… kwaśne.
Napoje, które tu się zamawia w restauracjach, są ogromne, połowę szklanki stanowi lód. Wszystko tu musi być zimne. Dolewki takich orzeźwiaczy, najczęściej coli, dostaje się za darmo. Nie pomylę się więc, pisząc, że Coca-cola jest w Stanach napojem narodowym, największe jego spożycia przypada właśnie tutaj. Popiłam raz burito napojem zwanym root beer, pachnie to i smakuje jak po wizycie u dentysty…
Wskazówka dla pijących herbatę: jest tu z tym problem. W restauracjach obsługa często wytrzeszcza oczy ze zdziwienia, gdy pytam o gorącą herbatę. Amerykanie maja głównie sweet tea, czyli supersłodką lurę, w wersji chłodnej. Rozwiązuję moją mękę, prosząc o dolanie do niej gorącej wody w proporcjach pół na pół, aha i dużo cytryny, żeby smakowało bardziej niż mniej. Jedna z zamerykanizowanych Polek opowiada mi później, że też ma problem z brakiem herbaty w restauracjach i z za słodkim jedzeniem. Torebkę herbaty nosi zawsze ze sobą, a chleb piecze sama. PS Wielbicielką kawy nie jestem, nie wiem, czy jest więc smaczna, ale można ją tutaj dostać.
W restauracjach podaje się tu hamburgery i frytki. Tak, nawet w greckiej. A odmian McDonalds’a jest tu cała masa. Porcje są naturalnie dość duże, nie każdy jest w stanie wyczyścić cały talerz, dlatego ilość marnowanego tutaj jedzenia przyprawia mnie o dreszcze.
W knajpkach, przed jedzeniem, w Polsce często podaje się pieczywo, np.: z masłem czosnkowym, tutaj słodkie bułeczki ze słodkim śmietano-masłem. Gdy je jem łyżeczką, kolega Amerykanin patrzy na mnie z rozdziawianą buzią i oznajmia z przerażeniem: „cholesterol”. Po jedzeniu w Polsce zwykło się dostawać gumę do żucia, tutaj cukierki.
I na koniec jeszcze drobna uwaga: w sklepie ze słodkościami w Savannah odkryłam, że mianem pralin określa się tutaj… ciągutki. Notabene, bardzo pyszne, są to np.: orzechy włoskie zatopione w masie krówkowej i polane czekoladą.
Tu ludzie jeżdżą, nie chodzą
Można odnieść wrażenie, że ludzie w Auguście nie chodzą; nie ma chodników. Na nowych osiedlach jednak już są, takie są wymagania. Mimo to rzadko na naszym osiedlu jeżdżą samochody. Jest wiec trochę miejsca dla pieszych. Gdy idziemy z ciocią na spacer, wybiega do nas sąsiad, Harrison. Chłopak dostał jakieś stypendium, bo chce zostać aktorem, i wskazuje papier, który dumnie trzyma za przednią szybą samochodu. „Amerykanie traktują swoje samochody jak szafy, bo oni w nich cały czas żyją” – oznajmia ciocia.
Gdy wyczerpują mi się baterie w aparacie, pytam cioci, gdzie tu znajdę kiosk. Najpierw ciocia odpowiada, że nie mają kiosków w Stanach, po chwili zastanowienia rzuca: „Wiesz, wasze kioski to nasze stacje benzynowe. Tu ludzie przecież jeżdżą, nie chodzą”. Odkrywam, że baterie mają swoje nazwy. (U nas też mają, ale nikt ich tak nie nazywa. Chyba). Te standardowe, np.: do aparatu, nazywają się AA. Łatwo zapamiętać.
To, co mi się tutaj podoba, to to, że wszyscy w okolicy jeżdżą amerykańskimi ogromnymi samochodami, które są niesamowicie wygodne. Nieważne, czy sprzątasz, czy jesteś naukowcem; jeździsz tym samym wozem.
Egzamin teoretyczny na prawo jazdy zdaje się przez internet, a lekcji jazdy nie musi ci udzielać instruktor, mogą twoi rodzice. Bo bez prawa jazdy w miasteczkach na południu funkcjonować się nie da. Supermarkety, szkoły i inne instytucje są tak od siebie oddalone, że dystans pokonasz tylko samochodem. Autobus tu podobno jeździ, ale nie poznałam nikogo, kto by z niego korzystał.
Jak w Disneylandzie
Miejsca, które się odwiedza, są skrojone na potrzeby dzieci (albo zdziecinniałych dorosłych). Czy jest to siedziba CNN, oceanarium, czy muzeum Coca-Coli, czujesz się jak w Disneylandzie. (Wszystkie te miejsca odwiedziłam podczas weekendu w Atlancie).
Za przykład niech posłuży wizyta w muzeum Coca-Coli, czyli poznaj, jak wspaniały, fantastyczny, magiczny jest świat Coca-Coli. Będzie to najlepsze doświadczenie w twoim życiu, jakiego nigdy dotąd nie przeżyłeś i tak dalej w podobnym tonie. Retoryka rodem z Disneylandu sprawia, że ze zdumieniem odkrywam, ze w tej zinfantylizowanej niekiedy Ameryce wyleczyłam się chyba z mojego kompleksu Piotrusia Pana! Najlepszy jest film, który serwują nam na powitanie: w rolach głównych parówka (jak z reklamy Morlinek), ptaszki i dziwne nie-wiadomo-co śpiewają sobie i tańczą. What on earth does this have to do with Coca-Cola?! Potem kolejny film, tym razem w 4d. Pralnia umysłów, w której słyszę, że „to ja sprawiam, ze cola smakuje jak cola”. Co za bullshit. Stany to społeczeństwo konsumentów, oni są tu szkoleni do konsumpcji od urodzenia, tak twierdzi wujek. I to, że USA jest tanie, to mit. Usługi tu są na przykład dość drogie.
Same palce mi chodzą, by opisać jeszcze wizytę w oceanarium, największym zresztą na świecie. Przedstawienie z delfinami byłoby ekstra, gdyby nie śpiewający o magii w morzu facet odziany w świecącą pelerynę. Powinien wpaść do wody i już z niej nie wyjść 😉 Delfiny serwują ekstrasztuczki, jeden robi nawet Jacksonowski moonwalk. Jest bardzo głośno, muszę zatykać uszy. W Stanach wszystko jest powiększone, nie tylko porcje jedzenia, ale i muzyka głośna do granic możliwości. Mam nadzieje, ze występujące tu delfiny mają dobrych laryngologów 😉
Atlanta – miasto promocji 😉
W Atlancie jemy kolację w Hard Rock Cafe. Gdy kelner przynosi zamówioną salsę z nachos, trafia ona nie na stół, ale na nasze nogi, ubrania i buty. Nie przejmujemy się tym, ale manager wyraźnie tak. Przynosi więc wodę z sodą, by oczyścić spódnicę cioci. Obdarowuje nas też tiszertami z logo Hard Rock Cafe, a nachos na naszych ubraniach, oczywiście, na koszt firmy.
Wieczorem w hotelu burczy klimatyzator. Zmieniamy pokój i za tę niedogodność dostajemy 50 dolarów zniżki za nocleg. Rano śniadanie w hotelowej restauracji. Ciocia chce zapłacić kartą, ale terminal nie działa, a wiec… śniadanie na koszt hotelu (Hyatt). Kocham Atlantę!






Nakupuj sobie a obkup się
W Stanach dwie rzeczy są tanie: paliwo i ubrania. Na pewno ceny nie są tak niskie jak w czasach przedkryzysowych, ale w fazie letnich wyprzedaży można wpaść w zakupowy szał. Ja wpadłam. Jak śliwka w kompot. Zakochałam się w bawełnie Abercrombie&Fitch.
Każdy supermarket ma swoja własną aptekę, gdzie wydaje się lekarstwa w opisanych fiolkach, a nie oryginalnych opakowaniach. Leki są tu bowiem zamawiane w hurtowych opakowaniach, a potem się je rozdziela. Ze zdumieniem odkrywam, że w Walmarcie Justin Bieber ma… stanowisko z kartkami ze swoim wizerunkiem. Ja zdecydowanie wolę kartki Hallmarka, które są niesamowicie zabawne. Wybieram tę z sedesami, jedne mają podniesioną klapę, inne nie. Podpis: „Life’s ups and downs together. Happy anniversary”. Kasjerki tutaj nie siedzą, a stoją… Niestety potem okaże się, że nie jest to wyłącznie cecha Walmartu. Niektóre supermarkety mają specjalne schowki przypominające te na dworcach na bagaż; wystarczy, że złożysz zamówienie przez internet, a gotowe zakupy odbierzesz ze schowka.
Chodzę po downtown w Auguście, piję poncz, zaglądam do lokalnych antykwariatów i galerii – to tak zwany First Friday, gdy wszyscy mieszkańcy wychodzą na ulice. Odczuwam ulgę, gdy dostrzegam, że kilku Afroamerykanów nosi wysoko podciągnięte białe skarpetki do klapek. Uff, czyli to nie tylko polska cecha!
Przyjechałam tu z zamiarem kupienia jakiegoś ubrania z amerykańską flagą. Najlepsze byłyby majtki. Wróciłam jednak z kilkoma tiszertami z różnych miejsc. Nigdy nie kolekcjonuję tiszertów, nie wiem, co się stało. Ze zdziwieniem odkryłam, że jest to cecha bardzo amerykańska. Mijani na ulicy ludzie noszą tiszerty zewsząd: uniwersyteckie, miast, które odwiedzili i inne okolicznościowe. Skoro Amerykanie często się przeprowadzają, tiszerty są rodzajem tatuażu plemiennego, mówi on, skąd przyszli i kim są. W ten sposób można zagadać do obcej osoby, która skończyła na przykład tę samą szkołę. Ciocia twierdzi, że każda dziura ma tutaj swój tiszert. Kultowa knajpka w Karolinie Południowej Salty Dog Cafe ma nawet własny sklep – T-shirt Factory, gdzie można kupić wszystko z logo Salty Dog’a – od pomadek po ubrania.
Świetne szpitale, ale…
Podczas pobytu na niemalże tropikalnej wyspie (Hilton Head Island w Karolinie Południowej) zostaję trafiona przez płaszczkę. Obsługuje mnie 6 osób. Najważniejsze to włożyć użądloną stopę do wrzącej wody, aby zszedł jad, który zaczął już wędrować do góry moimi żyłami. Ból niesamowity. W szpitalu dostaję rachunek na 500 dolarów. (Po powrocie urośnie do 2000). Na wszelki wypadek robimy zdjęcie, jak płaczę (płacę 😉 ) jako dowód dla ubezpieczyciela 😉
Grunt to bezpieczeństwo
W Auguście drzwi nie zamyka się na klucz. Nawet, gdy wychodzimy na spacer i dom zostaje pusty.
Na plaży na Hilton Head Island wieczorem zostaje pozostawionych mnóstwo rzeczy: klapki, leżaki… I nikt ich nie zabiera. W ciągu dnia można spokojnie kąpać się w morzu i zostawić wszystko na długie godziny.
Technika = więcej czasu wolnego
Czasami gubi mnie amerykańska technika. Jest ona wszechobecna, bo zwalnia z wysiłku. Tak jak z wysiłku zwalniają wszechobecne tutaj gotowe dania, które wystarczy tylko podgrzać. Nic więc dziwnego, że mieszkańcy tego kraju mają opinię hmm… otyłych. Ale nie jest to do końca prawda. Amerykanie przywiązują dużą wagę do formy fizycznej. Jeśli nie mają dużej nadwagi, to są wysportowani. Rzadki jest stan pomiędzy. Mam wrażenie, że jogging to ich sport narodowy.
Przydatna rzecz to suszarki na ubrania. Inaczej ciuchy w tym wilgotnym klimacie niezwykle wolno schną. Poza tym po suszarce wiele ubrań nie wymaga już prasowania (co za oszczędność czasu!). Wszędzie są automatycznie spłukiwane toalety, urządzenia w sklepach, w których zapisujesz się do mejlowej subskrybcji oferty sklepu, Amerykanie nie ruszają się autem bez GPSu. Dżemy otwiera się specjalnym urządzeniem, a jaja na miękko robi się w mikrofalówce. Zdarzają się samoodkurzające odkurzacze i samokoszące kosiarki. Żeby wysłać list, nie trzeba iść wcale na pocztę, wystarczy go włożyć do własnej skrzynki i ustawić w pionie fajkę (mailbox flag).
Na koniec niemiła konstatacja: niestety ilość marnowanej energii, wody i jedzenia jest tu przerażająca. W hotelach dysze od pryszniców są wielkie, a możliwość regulacji puszczanej wody żadna. Leci więc albo wielki strumień, albo nic.
Amerykańskie wesele Polonii
Jedyne słowo, które mi przychodzi na myśli, gdy myślę o Europie, a jestem w Stanach, to: „sprana”. Stary kontynent jest sprany, nowy – świeży i kolorowy. W bogatym, kolorowym Charlestone w Karolinie Południowej odbywa się wesele Polonii. Na plantacji, bez postawy „zastaw się a postaw się”, typowej dla polskich wesel. Jest mała bufetowa warzywno-owocowa przekąska, potem sałatka i drugie danie z wołowiną. Tańczy się do współczesnej muzyki radiowej, rozkład imprezy wypisany jest na tablicy. 23.30 to czas na zimne ognie i pożegnanie. Żadnej wódki na stole, tylko barek z piwem i winem, ale raczej nie dokonano na niego najazdu. Pełna kultura, a Polonia amerykańska szalenie miła. Podobno tak wygląda typowe amerykańskie wesele. A ja spodziewałam się po uwielbieniu Amerykanów do wszystkiego, co ogromne, jakiegoś specjalnego splendoru. Nic bardziej mylnego.
Powrót do domu – epilog
Tym razem mój drugi lot jest odwołany, trzeba się nieźle nagimnastykować, by przebukować wszystkie bilety na koszt linii lotniczych. Obsługa lotniskowa ma do mnie niesamowitą cierpliwość. I jak w tym kraju nie być uśmiechniętym?
Amerykanie żyją bezgotówkowo. Karty, czeki – tutaj tym się płaci. W samolocie amerykańskich linii lotniczych chcę kupić słuchawki, żeby móc oglądać telewizję. Kiedy daję stewardesie należność, ona odpowiada, że na pokładzie płaci się kartą, zatem… mogę sobie te słuchawki po prostu wziąć. Ja tutaj chyba nigdy nie przestanę się zadziwiać. I chcę więcej. Będę za Wami tęsknić, Stany!