„Korea Północna ostrzegła, że jeśli Japonia zdecyduje się na zestrzelenie jej rakiet, w odwecie za ten akt użyta zostanie broń nuklearna. Tokio ma być pierwszym celem” – taką informację można było przeczytać na Wirtualnej Polsce w dniu mojego wylotu do Tokio. Dość częste syreny w mieście początkowo mnie niepokoiły. Nie było jednak widać żadnej paniki, więc i ja zapomniałam o konflikcie z Koreą Północną. Grunt to nie czytać wiadomości w internecie; nawet jeśli coś by się działo, poznałabym po zachowaniu Japończyków, którzy przecież nie rozstają się z telefonami, tabletami i tak dalej. Ostatniego dnia zaobserwowałam rzędy helikopterów na niebie. W tym czasie w Polsce moja mama tłukła swoje ulubione porcelanowe kubki i przez cały tydzień nalewała zupę do płaskich talerzy.
MIASTO OLBRZYM
Stolica Japonii – tak trudna do zdefiniowania pod względem zajmowanej powierzchni, bo Tokio to konglomerat 23 dzielnic oraz miast i miejscowości rozciągających się na terenie Prefektury Tokijskiej. Daje to ponad 13 milionów mieszkańców, a wraz z sąsiednimi wielkimi miastami jak Jokohama, Kawasaki i Saitama liczba ta wzrasta do 35 milionów! W Tokio na jednym kilometrze kwadratowym możemy spotkać 5613 osób, a w głównych dzielnicach ponad dwa razy więcej. (W tym miejscu pragnę wyrazić podziękowania dla Wikipedii). Jeżdżąc fantastycznymi punktualnymi i czystymi kolejami japońskimi (jakieś skojarzenia z PKP?), mogę potwierdzić, że Tokio zdaje się nie mieć końca. Po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów nadal miałam wrażenie, że jestem na przedmieściach. Nadal jest gęsto, mnóstwo ludzi, żadnych pól ryżowych, co najwyżej niewielkie działki. W zatłoczonym Tokio miejsc parkingowych wzdłuż ulic nie widziałam, znajdziemy za to piętrowe parkingi, nawet dla rowerów, a także bramy wjazdowe składane jak harmonijki. Boiska sportowe powstają na dachach budynków, a wiele drzwi wejściowych jest przesuwnych.
SZANUJ ZIELEŃ
W związku z tym, że przestrzeń w Tokio jest tak zatłoczona, oznacza to, że jest ona również niesamowicie cenna. To miasto, w którym dominują ludzie i budynki, zieleń schodzi na dalszy plan. Nie spotkasz tu licznych rzędów rozłożystych drzew wzdłuż alei (OK – są wyjątki), ale każda najdrobniejsza wolna przestrzeń jest tak zagospodarowana, że znajdziemy na niej równo przyciętą trawę, mini drzewka bonsai, kolorowe kwiaty (zwłaszcza różowe – notabene chyba ulubiony kolor Japończyków). Przed domami stoją rzędy donic, a w nich wspomniane bonsai. Każda wolna zielona przestrzeń jest więc tutaj zaaranżowana perfekcyjnie. Jest uroczo, słodko, czyli kawaii. W Japonii wszystko jest kawaii. Parki natomiast są ogromne i niesamowicie piękne, zwłaszcza Shinjuku Gyoen oraz park otaczający pałac cesarza. Cudowne są też świątynie, wiele malutkich, często odkrywanych przypadkiem gdzieś za budynkami, i ta największa, czerwona, w Asakusie, otoczona mini mostkiem, rzeczką i drzewami.
CZYSTOŚĆ I PORZĄDEK
Przed wejściem do restauracji często widnieje „na wystawie” plastikowe jedzenie, które można zamówić w środku. Niewiele to jednak daje, jeśli obsługa nie jest w stanie odpowiedzieć na pytanie, z czym dokładnie jest ten ryż czy makaron. Raz w Hakone kelnerka ani trochę nie rozumiała po angielsku, zamówiłam więc danie na podstawie oceny zdjęcia w menu, zjadłam je tylko do połowy. Przeważnie jednak japońska kuchnia bardzo mi smakowała. Po wejściu w lokalach gastronomicznych jest w zwyczaju wycieranie rąk w gorący mini ręczniczek, który dostaje się przed jedzeniem. Zdarzają się także mini umywalki w części restauracyjnej. Higiena to podstawa. Japończycy to bardzo czyści ludzi, nigdy nie musiałam zatykać nosa w komunikacji miejskiej (jakieś porównania z polskimi autobusami i tramwajami?). Skoro tłumy, nie dziwi więc, że przeziębieni Japończycy chodzą w maseczkach na twarzy, aby nikogo nie zarazić. W takim tłoku o to nietrudno. Choć istnieje kilka zatłoczonych dzielnic to na przykład moja, w okolicy cesarskiego pałacu, była bardzo… pusta. Tokijczycy jeżdżą metrem, nie widziałam korków, nieraz chodziliśmy środkiem ulicy.
Panuje tu ruch lewostronny, którego należy się trzymać również podczas poruszania się po metrze, chyba że strzałki wskazują inaczej. Lepiej iść wyznaczoną stroną, żeby nie zginąć w tłumie, a na dużych stacjach jest on ogromny. Dworzec Shinjuku na przykład, na którym znajdowaliśmy się nie raz, obsługuje 3,5 miliona osób dziennie.
Tokio jest bardzo czyste. Zastanawiałam się, jak to możliwe, skoro tak ciężko jest znaleźć kosz na śmieci. Musi to być kwestia mentalności Japończyków. Nie ma tu bazgroł na ścianach ani w metrze, żadnego graffiti, budynki takie jak świątynie – choć mają swoje lata – wyglądają jak nowe. Japończycy są niesamowicie porządni. (Prosząc niektórych o coś, miałam lekkie wyrzuty sumienia. Oni są tak grzeczni). Nie wyobrażam sobie, żeby Japończyk był w stanie cokolwiek ukraść. Na noc przy naszym hotelu ludzie zostawiali rowery bez zabezpieczeń, również skutery, a na nich kaski. Wątpię, by ktoś to ruszył.
Kliknij w miniaturki zdjęć, by przejść do galerii.
TRZY MITY
Czas rozprawić się z 3 mitami na temat Japonii i Japończyków. Po pierwsze: Japończycy wcale nie są niscy. To znaczy są, ale nie wszyscy. Na ulicach mijałam mężczyzn o wzroście 185 cm, a nawet więcej, ich widok wcale nie jest rzadki. Sporo jest też panów średniego wzrostu, czyli 175-177 cm. Na niejednym szogunie zawiesiłam tutaj oko, które do tej pory czeka, aż je zdejmę 😉
Drugi mit to ceny. Tokio zazwyczaj oscylowało w okolicach podium, wg Forbesa w 2012 stanęło na 3. miejscu w rankingu najdroższych miast świata. Japonia jednak to wcale nie jest kraj dla bogatych ludzi. Zanim tu przyjechałam, straszono mnie, że ceny tu są tak wysokie jak tokijskie Skytree (jedna z najwyższych na świecie wież o wysokości 634 metrów). Straszyli mnie nawet ci, którzy tu przede mną byli. Grzebałam więc w sieci jeszcze przed przyjazdem i – ku mojemu zaskoczeniu – wyławiałam z niej całkiem satysfakcjonujące mnie informacje. Po przyjeździe tylko się w tym utwierdziłam. Hotel, w którym mieszkałam, co prawda nie był to Hilton, ale nasz minipokój sprzątany był codziennie, a obsługa z recepcji 24/7 do usług. 150 złotych na głowę za noc to chyba nie jest superdużo (śniadanie wliczone w cenę).
Jeśli chodzi o komunikację miejską, to zorganizowana jest ona rewelacyjnie. Jest tu wiele różnych przewoźników, podobno nawet linie metra należą do różnych firm, ale to nie szkodzi. Na miejscu kupuje się kartę Pasmo lub Suica, ładuje się ją w automacie i jedzie. Każdy przejazd ma inną cenę, jeśli nie zmieściliśmy się w limicie, mogliśmy doładować kartę po wyjściu z metra, aby wyrównać różnicę. „Jesteśmy w Japonii. To najbardziej wygodny kraj na świecie” – usłyszałam raz od chyba Australijczyka. To prawda. Na karcie można pojechać daleko poza miasto. Podróż do oddalonej od Tokio o ponad 60 kilometrów Kamakury kosztowała nas w obie strony prawie 1800 jenów, czyli trochę ponad 60 złotych. Czy to dużo, sami oceńcie. Być może famę drogiego miejsca zrobili Japonii turyści, którzy wcześniej jeździli do Tajlandii czy Wietnamu. No cóż, Japonia to bardzo rozwinięty kraj, cywilizacyjnie wyprzedza nawet USA, więc jak można się tu spodziewać niskich cen…
Moim zdaniem Tokio wcale nie jest droższe od miast europejskich, a jeżeli chodzi o jedzenie, to z pewnością jest tańsze. Pierwszego dnia zjedliśmy za 600 jenów, czyli za niewiele ponad 20 złotych. Do tego należy dodać picie; zielona herbata i inne napoje kosztują zazwyczaj 400 jenów. Razem 1000 jenów, czyli 35 złotych. Ten pierwszy obiad – jak się okazało – najtańszy, ustawił nam poprzeczkę, którą niespecjalnie mieliśmy ochotę podnosić, ale zazwyczaj za 1300 jenów można było zjeść obiad i napić się. Na ulicach Tokio jest jednak mnóstwo automatów z piciem, zimną zieloną herbatę czy Coca-Colę można w nich kupić za 150 jenów, czyli za trochę ponad 5 złotych. Jedzenie kupuje się także w sklepach typu FamilyMart czy Lawson, które są dosłownie na każdym kroku. Za odgrzewane w mikrofali danie zapłacimy ok. 400 jenów. W tego typu sklepach jest wszystko, przysłowiowe mydło i powidło, czyli nie tylko jedzenie, ale także kosmetyki, baterie, maseczki na twarz. Notabene kosmetyki Shiseido można kupić w Japonii za kwoty o wiele niższe niż w Polsce, w przypadku niektórych artykułów wielokrotnie niższe, dodam. Przy okazji – Japonia jest krajem gotówkowym, rzadko kiedy da się płacić kartą.
Skoro już zahaczyłam o temat jedzenia, czas obalić kolejny mit. Otóż Japonia nie jest wyłącznie dla rybożerców (sushi barów wcale nie jest więcej niż lokali z makaronami). Jeśli nie lubisz ryb, zjesz tu całą masę makaronów (notabene czasami oblanych całkiem tłustym sosem) z warzywami, kurczakiem czy wieprzowiną, a zapewne także i dania ze słynną z wołowiną z Kobe, ale to kulinarne cacko zapewne nie mieściło się w moim przedziale cenowym, więc nawet o nie nigdzie nie pytałam. Raz w oczekiwaniu na danie otrzymałam edamame, czyli niedojrzałą zieloną soję, była pyszna! Poza tym są tu kebaby, McDonalds i pizza. Najlepszą chińszczyznę jadłam w Stanach, najlepszą pizzę w Japonii. Dwukrotnie. Cienkiego jak pergamin ciasta i niesamowicie świeżego, żeby nie powiedzieć odświeżającego smaku, moje kubki smakowe nie chcą zapomnieć.
NARÓD WSPANIAŁY
Japończycy do pracy chodzą chyba tylko i wyłącznie w garniturach, nic więc dziwnego, że tak często mija się tutaj pralnie. Uczniowie również mają swoje mundurki. Japończycy bardzo dużo pracują, spotykaliśmy panów w garniturach o północy, nawet w niedzielę! Uznaliśmy z kolegą, że Japonia to Szwajcaria Azji, z tymże Japończycy są szalenie mili. Gdy ich o coś prosiliśmy, nawet jeśli nie znali języka angielskiego (rozmówki polsko-japońskie jednak się przydały), wyszukiwali nam informację w telefonie, jeden chłopak nawet zaoferował mi zadzwonienie z jego telefonu. Innym razem japońska para zaprowadziła mnie na pocztę, której nie mogłam znaleźć.
Ze względu na fakt, że Japończycy rzadko mówią po angielsku, całkiem częsty jest widok par mieszanych, w których to Australijczyk, Amerykanin czy Europejczyk rozmawia po japońsku ze swoją partnerką. Ja sama poznałam w samolocie do Japonii Szkota, który tu mieszka od 10 lat. Pierwszego dnia podczas naszego pierwszego obiadu nie byliśmy w stanie porozumieć się z obsługą mini-restauracji (tu wiele lokali jest naprawdę mini). Kucharz i kelnerka byli tym bardzo rozbawieni, więc po chwili wszyscy razem śmialiśmy się głośno. To bardzo pozytywni ludzie. Spotkałam jednak w autobusie wyjątkowego chłopaka, który mówił płynnym angielskim z akcentem jak prawdziwy Amerykanin. Znajoma Amerykanka sama stwierdziła, że musiał się on urodzić w Stanach, chłopak jednak zaprzeczył.
CUD MIÓD MALINA
Tokijki rozkochały się w obcasach. W wyścigu na szpilkach mogą spokojnie dogonić Rosjanki, chociaż Azjatki dość niezdarnie chodzą w butach na wysokim obcasie. Nie wahają się zakładać minispódniczek, bardzo mini. Japonki noszą mnóstwo breloczków zawieszonych do słodkich, różowych telefonów. Uwielbiają nosić skarpetki i zakolanówki. Te pierwsze zawsze są ozdobione uroczą falbanką. Japonia jest słodka, pisałam już o kawaii, tu wiele rzeczy może wydawać nam się dziecinnych jak na nasze standardy. Niektóre sklepy lubią porażać różowymi witrynami i wnętrzami. Bilet z wjazdu na wieżę Skytree został ozdobiony nie tylko zdjęciem tej wieży, ale także słodkimi rysunkami. Głos w windzie czy metrze to również słodki głos niewiasty.
Co do słynnych lolit, gotów i innej zbuntowanej młodzieży z dzielnicy Harajuku (choć w bunt w Japonii nie potrafię jakoś uwierzyć), spotkaliśmy ich tu bardzo niewiele. Lolity oraz dziewczyny z obsługi w barze Kuroneco (płaci się 1000 jenów, żeby porozmawiać i pograć w karty z uroczymi dziewczynami w kocich uszach i fartuszkach) były bardzo nieśmiałe, nie udało więc nam się ich sfotografować. Co innego Japonki w kimonach. One chętnie pozowały. A jeszcze chętniej panowie w mocno dyskusyjnych (ok, zdradzę: damskich lub niemal damskich) ciuszkach. Oni to dopiero się prężyli.
Spodobała mi się Japonia, zdaniem poznanej tu amerykańskiej pary jestem… japońska. Moje ego jest raczej za wielkie, by zmieścić się w tych niewielkich tokijskich wnętrzach, ale ludzie zdecydowanie mnie ujęli.