Szybki wypad do Anglii i parę odkryć, które sprawiły, że cholera… Chyba znalazłam miejsce do awaryjnej emigracji. Dowiedz się, co mnie tam uwiodło najbardziej!
Gdańsk to dziwne miasto – preludium
Lot do stolicy brexitowców kupiłam z Gdańska. Tylko stąd za bezczelnie niską cenę można bezpośrednio polecieć do Gatwick – jedynego lotniska, na którym lądowanie najbardziej mnie urządzało 😉
Pierwsza lepsza knajpa w GDN z dobrymi rekomendacjami na TripAdvisor stała się miejscem spoczynku i smakowitej sałatki. Nazywa się Familia czy jakoś w ten deseń. Nic więc dziwnego, że przyciągnęła Włochów 😉 , ale także Skandynawów, Azjatów i dwie Brytyjki. Jesteśmy w niej jedynymi Polkami. Multi-kulti na całego. Przedsmak Londynu.
W stolicy Pomorza odkrywamy z siostrą, że 24 stopnie to całkiem sporo. Warto by więc mieć ze sobą krótkie spodenki, których oczywiście ze sobą nie zabrałyśmy. W Londku zapowiadali nawet nieco chłodniejsze temperatury, ale…
Pierwszy lepszy second hand okazuje się miejscem, gdzie bez problemu znajdujemy gustowne białe szorty. Kupujemy je, ale co dalej? Trzeba by je wyprać, co rzecz jasna robimy. Pierwszy raz korzystam z samoobsługowej pralni, w swoim zwyczaju nie żałując detergentów do prania…

Gdy już stamtąd wypełzamy, nachodzi mnie ochota na coś chłodnego. Ożywcza lemoniada w okolicach Dworca Głównego kosztuje 10 zł. Proszę bez lodu i syropu, płacę… 1,50 zł. Możesz mnie teraz nazywać niezamierzoną Polką cebulką 😉
Stylówa ludzi w Gdańsku wygląda mocno średnio w stosunku do tego, co widzę na ulicach Wawy. Jedna rodzina ma na sobie oczojebne zielone t-shirty i spodenki. Moja siostra komentuje to następującymi słowami: „Ej, ciężko się rodzinnie zmatchować kolorystycznie, a im się udało. Następne wakacje w Mielnie. Trzeba mierzyć wysoko”. (Nigdy nie byłyśmy w Mielnie, odnosimy się 😉 do tekstu: „Mielno niszczy każdego”).
Google Maps zaczyna tu wariować, wskazując nie tę drogę co trzeba. Uber też wysyła mi powiadomienia, że nasz kierowca będzie już za 3 minuty, a czekamy chyba 20. Nawet moja apka pogodowa WTF (What The Forecast?!!) pokazuje, że w Gdańsku mamy ponad 400 stopni! Potem jeszcze siostra orientuje się, że zgubiła zegarek. Wtedy uznajemy: dziwna tu energia, czas stąd spadać – jedziemy na lotnisko!
Elegancko w Paryżu, alternatywnie w Londynie
Przylatujemy do Londka, by spędzić tu kilka nocy, pierwszą i ostatnią u wujka, który rano serwuje nam punktualnie o 8 rano typowe brytyjskie śniadanie. Jak w hotelu.
Siostra od momentu przylotu dostaje werbalnej biegunki. Usta jej się nie zamykają na tyle, że dzieli się z wujkiem nawet przepisem na koktajl z jarmużu, a kiedy indziej rozmawiamy o duchach. Oczywiście przed zaśnięciem, jakżeby inaczej.
Miejscowość, w której wuj mieszka na przedmieściach Londynu, bardzo przypomina mi te w Stanach. Podobna zabudowa, szerokość ulic, brak ogrodzenia. Następnego dnia jemy lunch w lokalnym pubie. Jest megasmacznie i wcale nie tak drogo, jak wszyscy mówili. Doprawdy nie wiem, co ci Francuzi mają do angielskiej kuchni… 😉
Potem jedziemy do wschodniego Londynu, gdzie mieszkają nasi znajomi. Włóczymy się razem po okolicy. Jest brudnawo, alternatywnie, luzacko, ludzie siedzą na krawężnikach, piją i rozmawiają. Wchodzimy do hali z wege-jedzeniem. Kupuję sandwicha z wegańskim stekiem za 7 funtów. Pikantne frytki z kolendrą w tej samej cenie dostaję gratis, bo właśnie zamykają. Dobry deal.
Siostra zastanawia się, jak tu wyglądają second handy. Mówisz-masz. Za chwilę wyrasta nam jeden z nich, można się tu świetnie ubrać. Wychodzimy ze skórzaną torebką.
Udajemy się do Barbican Centre – brutalistycznego budynku, gdzie nie tylko pijemy herbatę nieco później niż o five o’clock, ale również bawimy się ze sztuczną inteligencją. Tańczymy, a kinex, czy jak to się zwie, naśladuje nasze ruchy. To akurat zajawka wystawi AI, która tu się odbywa. Odkrywamy w tym miejscu także palmiarnię – całkiem fajną zresztą. Poza palmami mamy tu sukulenty, karpie-giganty i żółwie czerwonolice.
Właśnie odbywają się mistrzostwa w krykieta. Ludzie oglądają je na telebimach na placach i w salonach fryzjerskich, których swoją drogą znajduje się tu całkiem sporo. I wyglądają megafajnie pod kątem designerskim. W krykieta grają też w parkach, które są tu do siebie bardzo podobne – duże połacie trawy, na której chętnie bym się położyła, gdyby tylko chciało mi się spać.
Miejsca typowo turystyczne już nas tak nie kręcą. Następnego dnia robimy wycieczkę w pobliżu Tamizy, by dotrzeć do Harrodsa. Wujek pyta się, co chcemy tu zobaczyć, siostra odpowiada, że toaletę. Ale to winda robi na nas największe wrażenie.
Jest ładnie w środku, fajna wydaje się sekcja z herbatami i jedzeniem, bardzo ładna wizualnie, ale nic tu nie przebija paryskiej Lafayette z tą jej boską secesyjną kopułą. Po wyjściu z Harrodsa kupujemy na ulicy orzeszki w karmelu. Takie comfort food – pocieszenie, że nie stać nas na ciuchy u Diora 😉
Często podczas tego wyjazdu porównuję to miejsce do Paryża. Paryska architektura wymiata – nic nie wygląda lepiej od tych wysokich sufitów. Tu wiele jest niskich, za niskich na moje wysokie IQ… ego 😉
W witrynach wielu sklepów wiszą tęczowe ubrania, na budynkach zawieszone są flagi. Zbliża się parada równości i widać, że to miasto nią żyje, że firmy tu wspierają LGBT. Ekstra!
To, co mnie irytuje w Anglii, to dwa osobne kurki na wodę gorącą i zimną w starych łazienkach. Przesuwam szybko ręce, by ich nie oparzyć. Ten, kto to wymyślił, powinien dostać Nobla 😉
Miasto to w porównaniu do Paryża nie wydaje mi się, aż takie multi-kulti. Poważnie, nie widzę specjalnie tego. Może po prostu chodzimy po dzielnicach, gdzie imigrantów spoza Europy nie ma?
PRZECZYTAJ TAKŻE: 11 razy w Paryżu – miasto z INNEJ perspektywy
Ale jedno trzeba przyznać: ludzie tu świetnie się ubierają. Mają własny styl. Mężczyźni są wysocy, szczupli, świetnie zbudowani. Nabawiam się zeza, wysyłając im uśmiechy, na które nawet odpowiadają.
Baw się i chilluj w Brighton
Na koniec jedziemy do Brighton – takiego angielskiego Sopotu 😉 . Jest tu megaklimatycznie. Miejscówka dla rodzin z dziećmi, które mogą szaleć po atrakcjach niczym z lunaparku. Studenci, którzy tu studiują, też nie mogą się nudzić, w automatach na molo mają trochę kasy do przegrania. Dziadkowie też tu się odnajdą, bo wbrew pozorom z tego miasta wieje emerycki klimat. Chillout.
Choć jest niewiele ponad 20 stopni, mój krem z filtrem nie daje rady temu słońcu. Wieczorem przezywają mnie „Rudolf czerwononosy”…
Słynne fish and chips zamawiamy oczywiście tutaj, bo gdzie jak nie w nadmorskiej miejscowości? Mewy, które tu krążą jak sępy nad nami, gdy siedzimy w knajpce na molo, tylko czekają na nasze jedzenie. Ledwo odchodzimy od stolika i zaczyna się uczta. Co za leniwe ptaki, nie łaska samemu coś w wodzie upolować? 😉
Koniecznie musimy tu wrócić! Zakochałam się w Anglii, która jest dla mnie jak mikro-Stany, czemu wcześniej tu nie przyjechałam? Czemu? CZEMU?! Miłość do Paryża zaślepiła mi to, co najlepsze po tej stronie kanału La Manche, czyli Londyn, Brighton i pewnie całą masę innych miast na wyspie.
London – I will be back soon, like very, very soon!