O tym, by przyjechać do Kalifornii, marzy chyba każdy. Przynajmniej każdy, kto naoglądał się hollywoodzkich filmów, nasłuchał amerykańskich gwiazd pop, naczytał Pudelków i po tym wszystkim nie czuje niesmaku, ale coś zgoła przeciwnego. Chce przyjechać tu także ten, kto interesuje się nowymi technologiami, winami i uwielbia słońce. W którejś z tych grup znajduję się ja. Północna Kalifornia powitała mnie mgłą San Francisco i pożegnała słonecznymi promieniami w Napa. Poetycko, co?
1. San Francisco jest już blisko
Hi SF! Bye-bye A/C!
Już 4 lata temu narzekałam (no, co? Jestem z Polski) na wszechobecną ultramocną klimatyzację w USA, lodzie dodawanym do każdego napoju oraz o niemożliwości znalezienia gorącej herbaty. W San Francisco nie ma z tym problemu. Przez cały rok temperatura w ciągu dnia wynosi ŚREDNIO około 20 stopni Celsjusza. Po porannej mgle nadciąga słońce, ale wieje też zimny wiatr znad oceanu. Dzielnice oddalone od wody wydają się jednak cieplejsze. Dzięki takiej pogodzie nie ma tutaj mowy o A/C w barach i restauracjach, ewentualnie chodzą wiatraki. Zamawiana tu herbata jest naprawdę gorąca i smakuje dobrze. Zielona jaśminowa – moja ulubiona.
Gay-friendly
San Francisco to miasto położone na wzgórzach, niesamowicie piękne. Pełne kolorowych, uroczych domów z pocztówek (one są wszędzie!) oraz ekologicznego transportu miejskiego na prąd. Barwnie jest też oczywiście na tęczowych flagach, których największe zagęszczenie naturalnie przypada w gejowskiej dzielnicy The Castro, w której Harvey Milk walczył o prawa gejów.
W tym dystrykcie mijamy wielu homików (jak to pieszczotliwie mówi wujek) na ulicy i spotykamy w knajpkach. Jeden z nich jest świeżo po wizycie u fryzjera, ma na głowie foliowy czepek, wita się z kolegą na ulicy, wymieniają całuski, po czym każdy idzie w swoją stronę. Wszystko oczywiście wykonane ze słynną gejowską manierą. Meksykańscy geje są również absolutnie uroczy, jak na przykład pewien kelner z knajpy, który zapewniał, że robi wszystko, co w jego mocy, by nas posadzić w pełnej ludzi restauracji. Rany, jak ja uwielbiam takie klimaty.
Na skraju dzielnicy znajduje się malowniczo położony Dolores Park, z którego roztacza się widok na downtown. Gdy tu dochodzimy, ktoś puszcza z boom boxa ? „Can’t stop the feeling” Timberlake’a. Tę energetyczną, pozytywną piosenkę usłyszę we Frisco jeszcze nie raz. Stąd będzie mi się już zawsze kojarzyć z tym wyjazdem. Ohio zaś z rapem, który nieustannie leci w samochodzie mojego kuzyna. Chociaż muszę przyznać, z rumieńcami na twarzy, że odkrywam tutaj najnowszą muzykę Justina Biebera, którą da się słuchać! („Sorry”, „What Do You Mean”, „Where Are You Now”). Moja matka nie chce o tym (tego) słyszeć (słuchać)…
Kliknij w miniaturki, by wyświetlić galerię zdjęć.
Golden Gate
Po dwóch dniach chodzenia i jeżdżenia na rowerze po wzgórzach miasta znam już kilka najważniejszych ulic, orientuję się jako tako w terenie. Zaskakuje mnie niesamowicie obecność głośnych lwów morskich niedaleko nadoceanicznego ? (nadmorskiego) molo, jednego z licznych nad wybrzeżem. Roztacza się z nich widok na Alcatraz.
Dalej, jadąc promenadą, docieramy do Golden Gate. Pokonanie go w jedną stronę na rowerze zajmuje około 20 minut. Co ciekawe, most spowija mgła. Tylko tu jest aż tak gęsta. Warto ubrać się cieplej (kurtka + czapka / chusta na głowę), wybierając się nim na drugą stronę. W samym SF są dłuższe mosty, ale to Golden Gate okazuje się najdłuższym wiszącym. Uwaga, a teraz polski akcent! Budowali go uczniowie Rudolfa Modrzejewskiego, polskiego inżyniera.
Multikulti i bezdomność
Napisy w San Francisco nierzadko bywają dwu, a nawet trzyjęzyczne. Obok mieszkańców o typowo europejskim wyglądzie mieszkają tu Meksykanie oraz Chińczycy. Podobno niektórzy mieszkańcy z miejscowego Chinatown nie mówią nawet po angielsku. Uwielbiam to miejsce: tanie, pełne bibelotów do domu oraz biżuterii. Tu wybiorę się na porządne zakupy, jak tylko przyjadę ponownie do Kalifornii.
Frisco, podobnie jak i inne kalifornijskie miasta, jest bardziej europejskie niż amerykańskie, jak słyszę. Ekologiczne podejście nie wydaje się tu niczym obcym. Ani technologia. Przecież nieopodal znajduje się Dolina Krzemowa. Podobno każdy Amerykanin marzy, by przyjechać do Kalifornii, a co dopiero tu zamieszkać!

Nawet bezdomni tłumnie tutaj ściągają. Znajduje się ich tu znacznie więcej niż w Cincinnati, gdzie poznałam m.in. takiego sprzedającego gazety. (5/8 pieniędzy ze sprzedaży, czyli 1 dolar 25 centów, idzie bezpośrednio do kieszeni bezdomnego sprzedawcy. Superinicjatywa). Jeden z bezdomnych w Cincy zna nawet Roberta Lewandowskiego. Inny, już w San Francisco, nie ma domu, ale za to w wózku, który pcha, smacznie śpi jego kot…
W San Francisco poznaję także mężczyznę, który przeczytał dwie książki o… Polsce. Wie, czym był Potop Szwedzki i Zabory. Impressive!
Kalifornia dla bogaczy
San Francisco to miasto dla bogaczy. Znajduje się w pierwszej 25-tce miast pełnych miliarderów, mieszka w nim jeden ze współzałożycieli Facebooka – Dustin Moscovitz. Trzy noce w naszym hotelu (Westin San Francis) kosztują blisko 5K. Na szczęście śpię na waleta w pokoju wujka, który opłaciła mu jakaś organizacja, zapraszając go tutaj na konferencję. Skromne śniadanie hotelowe kosztuje mnie 27 dolarów z napiwkiem. W knajpie ze śniadaniami przez całą dobę płaci się połowę taniej, a jedzenia na talerzu mam znacznie więcej. Aha, serwują typowy #american_size.
Tak więc, jest drogo. Wynajem niewielkiego mieszkania (jak na amerykańskie standardy, na nasze to już spore), jak słyszę od pary w Ohio, z którą jem śniadanie przy wspólnym stoliku, kosztuje 2,5K baksów. Domy tu kosztują miliony dolarów, nawet te, do których można się jedynie dostać, pokonując schody. Nie dziwi mnie więc, że mieszkańcy San Francisco są tak szczupli jak Europejczycy.
Skoro ceny wysokie, to i w barach nie brakuje polskich luksusowych wódek: Chopina i Belvedere. Gdy w jednym z pubów Holender oznajmia mi, że Holandia ssie, bo nie załapała się na Euro 2016, oświadczam mu obojętnym tonem: „A Polacy tak, i jeszcze polska wódka tu stoi, widziałeś?”. Btw. Chopin jest z polskich ziemniaków – czy to nie kwintesencja polskości: wódka, ziemniak i wybitny Polak o wybitnie niepolskim nazwisku?
2. W Napa Valley się nawali (winem)
Co tu robił Mr. Big?
Gdy przybyliśmy do miasteczka Napa, najpierw pokonując drogę promem, a potem Uberem, zadałam sobie pytanie: „Co tu robił Mr. Big z Seksu z wielkim mieście? 😉 ”. Przecież tu nie ma co robić! Nie pozostaje nic innego, jak upić się winem 😉 Miasteczko jest dość urokliwe, ale przeraźliwie malutkie. Poza przesiadywaniem w knajpach niewiele można tu porobić. No to się stołujemy. Jak zwykle wybieram Tex-Mex (uwielbiam, bo można bez problemu zjeść bezglutenowo). Tym razem zamawiam tacos z dorszem. Tak, to chyba jedyna ryba, którą serwują w Stanach. I obowiązkowo w panierce. Na szczęście w moich tacos dostrzegam samiusieńkiego (rany, co za pretensjonalne słowo) dorsza.

Przypuszczam, że Mr. Big nie mieszkał w miasteczku Napa, ale gdzieś w rejonie. Znajdują się tu setki winnic. Pogoda jest przez cały rok korzystna, więc każdy rocznik wina powinien być tak samo dobry jak poprzedni. Pewnie niektórych Francuzów przyprawia to o zawrót głowy, ale nie Jeana-Charlesa Boisseta, który przybył tu, aby uprawiać winorośl. We Francji tym samym zajmuje się jego familia. Boisset w winnicy Raymond od kilku lat para się ekologiczną uprawą. Posiada mini-zoo, skąd czerpie naturalny nawóz. A liczne panele słoneczne zapewniają mu energię, jej nadmiar sprzedaje. Gorzej tylko z wodą. Ale pewnie i z tym coś wymyślą.
W Kalifornii od lat panuje susza, o czym przekonuję się zwłaszcza w Napa, przez którą ledwo płynie rzeka, a trawa często jest żółta, zamiast zielona jak wszędzie. W hotelowej łazience w SF wywieszono prośbę o rozsądne korzystanie z wody. Okazuje się to jednak niełatwe, gdy nie można regulować ilości wody, która leci z deszczownicy… Zatem z tą ekologią w Północnej Kalifornii to tak różnie jednak bywa…
Winnica ekstrawertyka
Podczas wycieczki po winnicy Raymond dowiaduję się, dlaczego każdy rząd winorośli kończy się krzakiem róży. A to dlatego, że róża wyczuwa wszelkie zmiany w glebie, na długo przed tym, zanim winorośl zacznie chorować. Sprytne.
Smakujemy tutaj różnych win. W tym to, które stworzył piosenkarz John Legend. Słabe. Choć jego fanka twierdzi inaczej. Dobra, ja się na winach nie znam. Lubię białe, superdelikatne z winnicy w słoweńskim Koprze i różowe z marakują za 4 euro z podparyskiego Auchan. Najwyraźniej mam za plebejski smak na Napa.
„Ta winnica jest inna niż wszystkie” – oznajmia nam Tara, przewodniczka, tuż przed wejściem do piwnicy. Ha, każdy tak mówi, myślę. Po wejściu jednak błyskawicznie zmieniam zdanie. To miejsce wypełniają nie tylko kontenery na wino, ale także zamieszkały w nim manekiny w przebraniach tancerek rewiowych, dostrzegam też kryształowy żyrandol i długi szklany stół. To wszystko wygląda jak wnętrze jakiegoś ekskluzywnego klubu.
Dalej znajdują się biblioteka (pełna win, zamiast książek, oczywiście) oraz pokoje z sofami i barem, jak w luksusowym burdelu. Całą wizytę w winnicy wujek podsumowuje krótko: „To takie pożenienie francuskiej fantazji z amerykańską technologią”. Pan Boisset to typowy ekstrawertyk (jak to przeczytałam w „Prosto do piekła”: biedaka nazywamy dziwakiem, bogacza ekstrawertykiem).
Ekskluzywny pociąg i Uber
Kierowca autobusu – Meksykanin z pochodzenia – który zawiózł naszą wycieczkę do winnicy, nagle odjeżdża, krzycząc: „Bye”. Wszyscy się śmieją. Za chwilę wraca z pytaniem: „Kto wzywał Ubera?”.
Potem udajemy się na przejażdżkę ekskluzywnym pociągiem w starym stylu, z którego podziwiamy inne winnice oraz jemy najlepszy obiad w całych Stanach.
Skoro już jestem przy środkach transportu – w San Francisco jest wszystko: trolejbusy, cable cary, metro i autobusy. Po mieście jeździ się przyjemnie. Oczywiście nie mogą tego powiedzieć niektórzy mieszkańcy Russian Hill, gdy pod ich domami turyści atakują Lombard Street i cykają fotki na środku drogi… (w tym ja sama). Korki dopiero zaczynają się, gdy chce się z wyjechać z miasta.
Słyszę, że w Dolinie Napa mieszkają Beckhamowie, domy kosztują oczywiście zawrotne sumy – po kilka milionów dolarów. Jednak nie tylko Kalifornia, całe USA to drogie miejsce. Zwłaszcza przy obecnym kursie dolara. Mimo to zamiast jechać na kolejne wczasy last minute po Europie, radzę oszczędzać i odwiedzić to niesamowite miejsce, gdzie ludzi poznaje się dosłownie na ulicy, a za ich uśmiechem tęskni się długo po powrocie. Podczas tego wyjazdu już mnie nie irytowali jak poprzednio. Amerykanizuję się? 😉
PS Gdy wracam z Kalifornii, ponownie trafiam do szpitala w USA. (Cztery lata temu użądliła mnie płaszczka). Mam pęknięte śródstopie. Nawet amerykańska opaska na stopę i but są o wiele lepsze od tego, co znam z Polski. Opaska jest na rzepy, a nie z jakąś dziwną metalową klamrą, która harata palce. Butem zaś zachwyca się moja mama: „Koniecznie musimy go zostawić!”.
Tak więc ci, co lubią sobie używać na Amerykanach, powinni odpuścić, bo jak napisał autor @GSElevator (John LeFevre): „Sick of people calling Americans dumb. Sure, we can’t locate France on a map. But we can locate the moon. Cuz we landed on it 47 years ago”…
*Zdjęcia z San Francisco są mojego autorstwa, te z Napa ściągnięte z telefonu wujka (mój odmówił posłuszeństwa)*.
Masz pytania? Chcesz więcej wieści o Stanach? Zostaw komentarz! Chętnie pomogę.
Dowiedz się także, gdzie widziałam razem harleyowców i Amiszów:
Oh – Ohio! USA [MAJ 2016] – cz. 1/3
I poznaj odpowiedź, dlaczego nad Niagarą serwują głównie hinduską kuchnię: