Ohio – zanim tu przyjechałam, wydawało mi się, że to przede wszystkim farmerski stan, a więc – co tu dużo mówić – zapyziały. Czyżby? Miasta takie jak Columbus i Cincinnati są ładne, zadbane i czyste, a na słupach powiewają tęczowe flagi…
Gender fluid
Pierwszego nowego zwrotu, jakiego tutaj się uczę, to #gender_fluid. Pies mojej rodziny – Znajda – jest właśnie gender fluid, bo „raz sika jak dziewczynka, raz jak chłopiec” – żartuje wujek. Po czym dodaje: „Łachu na prezydenta!”. Łachu to drugie, męskie imię tego psa o zmiennej tożsamości płciowej. Wujek żartuje, że hasło Znajdy / Łachu brzmi: „Resztki ze stołu dla wszystkich”, co stanowi odpowiedź na szerzący się #Trumpism (Trumpyzm). (#Dump_Trump to częste hasło, jakie zaobserwowałam w USA. Powstała nawet taka gra, gdzie można zrzucić kupę na kandydata republikanów…).
A propos kupy… Pierwsze dni spędzam w Ohio na czytaniu i opalaniu. A także wychodzeniu z psem na spacer. Niestety Znajdę ciężko prowadzi się na smyczy. Każda z nas ciągnie ją w swoją stronę. Suczka funduje mi jeszcze jedną niespodziankę. Pierwszego dni robi rzadką kupę, którą oczywiście muszę sprzątnąć. I’m not a good dog walker.
Plac zabaw w Cincy
Wracając do tego, jak wygląda Ohio – szczególne wrażenie robi na mnie park połączony z placem zabaw wzdłuż rzeki w Cincinnati. Atrakcje dla dzieci doskonale wkomponowano w krajobraz – ukrywają się za zaroślami, w kamiennym podłożu, niekiedy przypominają skalniak.
Co tu jeszcze widzę? Klawisze, po których chodzą berbecie, wygrywając muzykę… Dziecko wchodzi do metalowego ptaka, a ojciec porusza jego skrzydłami, jednocześnie ćwicząc swoje mięśnie… Zabawki, w których dzieci przelewają i pompują wodę do / z innych zbiorników… Fontanny… Naprawdę jestem pod wrażeniem. W takim mieście aż chce się mieć dzieci. Szkoda, że Nivea, która co roku buduje place zabaw, nie poszła za tym przykładem… Dziecięce krzykliwe kolory i plastik wcale nie są takie fajne!
Kliknij w zdjęcia, by zobaczyć i dowiedzieć się więcej.
Studenckie życie w Ohio
W samym Columbusie zaś niezwykły wydaje się kampus, który jest miastem w mieście, ma ogromną powierzchnię i znajduje się tam niemal wszystko z wyjątkiem straży pożarnej, jak słyszę od Claya z Kalifornii. Chłopak studiuje na Ohio State, który znajduje się w pierwszej sześćdziesiątce najlepszych uniwersytetów na świecie. Czy wiesz, że stadion uniwersytecki ma dwukrotnie większą powierzchnię od naszego Narodowego?
Clay mieszka z moim kuzynem w domu na kampusie, który wynajmują razem z innymi studentami. Mimo że semestr letni już się skończył, atmosfera zabawy w ich domu nie ma końca. Ten wygląda jak po przejściu huraganu, który przyniósł i zostawił po sobie porozwalane puszki po piwie i czerwone kubki na alkohol. Wiszą tu przy wejściu nawet ozdoby na Halloween, a w ogrodzie chłopcy wystawili minidmuchany basen, w którym chłodzą stopy w upalny dzień.
Niemal każdy, kto dostał się na studia, może pochwalić się banerem wywieszonym przed swoim domem. W ogródkach Amerykanie wywieszają też plakaty, które informują o urodzinach dzieci, o drużynach, do których należą, o zachęcie do walki o zachowanie parku. Nic dziwnego, że w kraju tych dumnych ekshibicjonistów narodził się Facebook.
Amisze – skuteczni biznesmeni
W drodze do Amiszów odkrywam, że wieś w Ohio jest niesamowicie piękna, malownicza, prowadzi przez drobne pagórki. Po godzinie jazdy czuję się jak po przejażdżce na roller coasterze. Pod koniec dnia boli mnie głowa.
Każde mijane gospodarstwo jest niesamowicie czyste, rośnie zielona, równo przystrzyżona trawa, wszystko w ogromnym ładzie. Żadnego błota i przypadkowo poustawianych maszyn, jakie widziałam w „Rolnik szuka żony”. Przy ulicy dostrzegam także baner z napisem: „polish pottery”, chodzi o ceramikę z Bolesławca. Przed domami na sznurkach suszą się ubrania – po tym poznasz Amiszów, każdy inny Amerykanin ma przecież suszarkę w domu.
Amisze z okolic Berlina w Ohio są uśmiechnięci i wygadani jak typowi Amerykanie i wcale tak bardzo nie brzydzą się komercją, bo wiedzą, że tylko otwierając się na turystów, są w stanie się utrzymać. Stworzyli więc centrum, w którym poznaję ich kulturę, prowadzą także sprzedaż patchworków, serów, drewnianych mebli i innych rzeczy. Drogo!
Amisze – bardzo ortodoksyjny odłam protestantów – wybrali alternatywną stronę życia – chcą, by było ono proste; razi ich konsumpcjonizm, pozostali więc na etapie, no nie wiem, XIX wieku? Co nie przeszkadza im w otwieraniu sklepów z pamiątkami dla turystów. Mieszkają w domach bez elektryczności, niekiedy bez bieżącej wody, w zależności od poziomu konserwatywności, gdyż społeczność ta jest jeszcze wewnętrznie zróżnicowana. Zazwyczaj zajmują się uprawą roli.
Kobiety chodzą w czepkach i długich sukniach, mężczyźni noszą spodnie ogrodniczki, słomkowe kapelusze i długie brody. Chłopcy mają włosy ucięte od miski nałożonej na głowę 😉 Jeżdżą konno, mają własne bryczki. Ale wsiadają również do samochodów, o ile ktoś inny siedzi za kółkiem. W tym miejscu ich świat przenika się z naszym. Po jednej ulicy jeżdżą bryczki Amiszów (drewniane, bez opon) i motocykliści na harleyach.
Amisze to zagorzali pacyfiści, którzy kończą zwykle kilka lat szkoły (w której Amisze uczą Amiszów). Wzajemnie sobie pomagają. 400 osób w jeden dzień potrafi wybudować stodołę! Jak widać, są niezwykle skuteczni. Nic więc dziwnego, że wśród amerykańskich firm to te należące do Amiszów cechuje najmniejsza upadłość.
Ogłoszenie parafialne: za tydzień druga część relacji z pobytu w USA – tym razem Niagara. Poza wodospadami znajdziesz liczne kulturowe obserwacje. A za dwa tygodnie – Kalifornia. Zapraszam!
O moim pobycie w USA cztery lata temu przeczytasz tutaj.
*Wszystkie zdjęcia są mojego autorstwa.*