Darmowy obiad w modnej knajpce, brakująca osoba do trójkąta, kompletny brak czasu na poznawanie ludzi w realu – po co ludzie korzystają z Tindera? Sprawdzam! (Sama na sobie też).
Co kryje w sobie Tinder, aplikacja, którą pobrano już 100 milionów razy? Apka, która służy do znalezienia partnera na jedną noc (a może i więcej, o ile jej użytkownicy spodobają się sobie). Dla innych to narzędzie do szukania kogoś do związku. Albo do poznawania znajomych (przydatne zwłaszcza dla nowych w mieście).
Uwaga! Tekst jest długi. Ma ponad 4 strony na wydruku.
Wpis składa się z następujących części:
Od sado-maso po fanów Martyniuka – o tym, kto jest na Tinderze i czego tam szuka
Pornos na randce – relacja z pierwszego i czwartego spotkania (2 randki)
Uber date – relacja z drugiego
Idę wyrwać inną – relacja z trzeciego
Dzieci i koraliki – relacja z piątego
Tinder: co o tym myślę? – słowa podsumowania
Od sado-maso po fanów Martyniuka
W sierpniu spotkałam się z koleżankami ze studiów. Jedna z nich – królowa sarkazmu, chodząca jak kot, zawsze własnymi ścieżkami – powiedziała nam, że zaczęła korzystać z Tindera. Opowieści o jej randkach nieźle nas rozbawiły. „Gdy się przywitaliśmy, zrobił krok wstecz” – zaczęła relację z jednego ze spotkań.
Śmieszni ludzie na tym Tinderze siedzą, pomyślałam. Chętnie poznam parę oryginałów. Pouprawiam antropologię w praktyce, zajmę się badaniami terenowymi… rynku… (matrymonialnego 😉 ). W końcu lubię rozmawiać z bezdomnymi, młodymi dresiarzami i panami spędzającymi całe dni na ławce w parku. Zawsze to pozytywnie przewietrza moją głowę z zaczadzonych poglądów i stereotypów. A może na Tinderze trafi się jakiś nieoszlifowany diament?
Gdy wróciłam do domu, pobrałam apkę i zaczęłam zabawę. Poczułam się jak w sklepie z czekoladą. Wszystkie rodzaje w zasięgu ręki, a dokładnie jednego ruchu palcem po ekranie smartfona. Prawo – o, ten pan nawet mi się podoba, lewo – o nie, nie.
Wkrótce szybko stało się jasne, że panowie na Tinderze dzielą się na 5 grup. (Uwaga! Jestem okrutna).
- Pierwsza: popatrz, jakim jestem zajebistym obieżyświatem.
- Druga: uprawiam wszystkie sporty świata (z naciskiem na wakeboarding).
- Trzecia: uwielbiam sobie strzelać selfie w windzie, zwłaszcza, gdy jestem tak elegancko ubrany.
- Czwarta: moja naga klata jest mega. Te dziary też niezłe, co?
- Piąta: żadne z powyższych albo nieco (ale tak tyci, tyci) z elementami wspomnianymi wyżej. Celowałam w tę grupę.
PRZECZYTAJ TAKŻE: Trzeci rodzaj niewolnictwa [KONTROWERSYJNE]
Wszystkich panów przed lub w trakcie spotkania poinformowałam, że będę o nich pisać. (OK, Belgowi nie pisnęłam ani słowa). Przygoda z Tinderem została zaplanowana na równy miesiąc. A może dłużej, jeżeli mi się spodoba. (Nadal apki nie odinstalowałam, ale już z niej nie korzystam). Uruchamiałam ją parę razy w tygodniu, przez jakiś czas nawet rzadziej. Zazwyczaj przeglądałam profile, gdy stałam w korku albo wieczorem, przed zaśnięciem.
Na Tinderze jest sporo osób szukających kogoś do sado-maso, trójkąta, wspólnego swingowania. Pewien megaprzystojny mężczyzna okazał się reklamą jakiegoś programu na TLC. Nie zabrakło nawet Zenka Martyniuka (sic!). Swoją drogą, ciekawe, ile innych profili jest ściemą. Tindera niektórzy więc traktują z przymrużeniem oka. Albo nawet dwóch – przykładowy opis w jednym z profili: „Jeśli nie wyglądasz jak na zdjęciach, będziemy pić, aż w końcu zaczniesz”.
Pornos na randce
Apkę zainstalowałam w środę. Jeszcze przed weekendem miałam ustawioną schadzkę w Sopocie. (Po dopasowaniu otrzymałam szybkie pytanie, czy chcę się spotkać i poznać. I to lubię. Bez zbędnej gadki). Z tamtych okolic pochodzi pan nr 1 – dajmy mu na imię Mariusz. I tam właśnie miał się znaleźć w długi weekend, tak jak ja. Zaproponował spotkanie pod hotelem. O żesz, myślałam. Zmieniłam więc lokalizację na mniej kojarzącą się. Niestety nie dotarł, bo jednak nie wyjechał na weekend z Warszawy. Nic nie szkodzi. Zadzwoniłam do niego już po powrocie i z godzinnej rozmowy wynikło, że:
- kupuje dom w mojej okolicy i dzisiaj właśnie tam się wybiera,
- pracuje kilka biurowców dalej od mojego.
Umówiliśmy się tak, jak staliśmy. Tak będzie fajnie, naturalnie – uznał. Poszłam więc w poplamionym tiszercie. Podjechał po mnie, otworzył szybę auta i powiedział: „To ty!”. Udaliśmy się do okolicznej knajpki. Całkiem poprawnie nam się rozmawiało. Choć za cholerę nie rozumiem, dlaczego opowiadał mi o gniazdkach elektrycznych w nowym domu (?). Chyba nieświadomie przewracałam oczami z nudów. Ale to nic. Gdy wychodziliśmy z lokalu, nad nami ukazała się taka tęcza:
Poczułam się trochę jak bohaterka filmu. Nic więc dziwnego, że miałam ochotę spotkać się z nim jeszcze raz. Niestety przez ok. 3 tygodnie nie miał czasu się ze mną zobaczyć. A kiedy już miał, to ja nie miałam z kolei. Preferował bowiem spontany. Dużo za to wisieliśmy na telefonie. Oczywiście z mojej inicjatywy. On preferował pisanie. A dla mnie odpisywanie jest zbyt czasochłonne.
Mówił, że mój intelekt robi na nim wrażenie. Ale stwierdził też, że nie jestem niezależna, nazwał mnie cwaniarą (no, ten osąd to serio nie wiem na jakiej podstawie) i wysyłał zdjęcia modelek ubranych w pensjonarskim stylu – bo tak powinna wyglądać jego kobieta. Dodał też, że nie chce jeść pizzy do końca życia – co było również zaadresowane do mnie – że niby nie wiem, jak korzystać z książki kucharskiej? Phi. Rany, facet tak mi umniejszał, że ewidentnie robił to, by poczuć się lepiej sam ze sobą. Ale nawet mi to zwisało. Może taki ma styl.
Ciągle zajęty, niejasna relacja z (byłą) żoną – musiałam to rozgryźć, mimo że już po tych prawie 3 tygodniach odechciało mi się jakiegokolwiek ciągu dalszego. Ale… podkreślał, że mam ekstra nogi, że chętnie by się nimi zajął. Tutaj ciekawość zwyciężyła. Jasne. Nie jesteś w stanie się ze mną zobaczyć, a tutaj takie rzeczy mi piszesz. Oj, pachnie mocną ściemą. Czyżbyś był erotomanem gawędziarzem? Sprawdźmy!
W końcu udało nam się spotkać. U niego w mieszkaniu. Okazał się fanem gett. Dom kupił na strzeżonym osiedlu, a mieszkał też w okolicy mocno „zgettoizowanej”. Zawsze uważałam, że za murami, barierkami i drogimi samochodami ludzie ukrywają swoją osobowość…
Spotkanie wyglądało tak, jak gdyby każde z nas mówiło do kogoś, ale nie rozmawiało ze sobą. Nawzajem. To było dość rozczarowujące. Byłam rozczarowana również samą sobą, że gadka się nie kleiła. Bo ja zazwyczaj nie mam z tym problemu.
Jednak parę zdań udało nam się wymienić. Uznał, że kryzysu wieku średniego nawet nie zauważy, bo za 5 lat będzie dyrektorem czegoś tam na całą Europę, więc nie będzie mógł się odpędzić od płci przeciwnej. Już teraz nie jest w stanie. „Ja nie jestem tylko dobrą zupą, którą możesz mieć w wielu miejscach naraz. Ale łyżką” – słodził sobie. Ale o swojej byłej żonie wypowiadał się już niezbyt przychylnie. Gdy zapytałam go, dlaczego się z nią ożenił, powiedział jedyną piękną rzecz, jaką od niego usłyszałam: „Bo ją kochałem”.
Zaproponował, żebyśmy obejrzeli film. Zapytałam, czy ma jakiś francuski. Miał. Obraz, w którym główne role grały aktorki porno. To „Gwałt” na podstawie prozy Virginie Despentes, o której kiedyś czytałam. Dobra pisarka, przyjaciółka Houllebecqa, więc pomyślałam, że chętnie obejrzę. Gdy jednak zapytałam, skąd wie, że w filmie grają takie „gwiazdy”, oznajmił, że przecież ogląda pornosy i nawet mi jednego puścił. Od razu wybiegłam z pokoju.
Ale „Gwałt” obejrzałam. Obfitował w mocne sceny, podczas których oglądania Mariusz mógł zabłysnąć swoją wiedzą psychologiczną. Gdy film się zakończył, wstałam z kanapy, pożegnałam się i wyszłam. Było oczywiste, że już nigdy się nie spotkamy. Dla obu stron. Pan okazał się z innej bajki. A po spotkaniu wyrzucił mnie ze znajomych na Facebooku.
Ma syna, który mieszka z żoną w innym mieście – przynajmniej tak twierdził. Pokazywał mi fotki małego. Szkoda mi tego słodkiego malca, którego tatuś podrywa babeczki na Tinderze, choć ten czas równie dobrze mógłby spędzić z nim.
PS W jego mieszkaniu wcześniej znajdował się… burdel.
Uber date
Z mężczyzną nr 2 miałam się spotkać w poniedziałek, ale padał okropny deszcz, byłam też niewyspana po weekendzie. Zaproponowałam więc wtorek, ale Johan oznajmił, że nie da rady. Powiedział szczerze, że właśnie poznał na lotnisku dziewczynę, z którą ma tego dnia kolację. OK. Wiedziałam, że jest tu przejazdem, więc niech się dobrze bawi, ze mną czy beze mnie. Od razu polubiłam go za szczerość.
W środę jednak Belg zaczął nalegać na spotkanie, powiedział, że naprawdę chciał się ze mną spotkać. Ach, mały kolekcjoner randek z Tindera. Tak się jednak składa, że już dziś wyjeżdża. Na spontanie zaaranżowaliśmy więc spotkanie. (Rym niecelowy). Podjechał pod moją pracę Uberem i pojechaliśmy razem na lotnisko.
Nasze spotkanie nazwał Uber date. Okazał się bardzo sympatycznym, wesołym człowiekiem, którego walizka wydawała z siebie zabawne dźwięki. Spędziliśmy ze sobą ok. półtorej godziny do czasu jego odlotu. Nie mogłam oderwać wzroku od jego niesamowicie błękitnych oczu. W ogóle był megaciachem. Powiedział, że jednak dzieci będą mieć oczy po mnie, bo moje są ciemne, a więc mam dominujące geny. Ustaliliśmy też, ile chcemy mieć berbeci. Hahaha.
Nie bał się kontaktu. Na pożegnanie mocno mnie przytulił. Nie raz. To było megamiłe. (Tak, dziewczyny, ja w tę klatę mogłabym się wtulać i wtulać). Prawie tak sobie tańczyliśmy na lotnisku. Takie ciepło od niego biło. Powiedział, że jak wpadnę do Belgii, może mnie odebrać z lotniska. Będę mieć w pamięci, ale umówmy się – to był jednorazowy strzał. Ja tu, on – wielbiciel Tindera – tam.
PRZECZYTAJ TAKŻE: Prostytutka i dziewica – o (nie)oficjalnym seksie w arabskim świecie
Idę wyrwać inną
Temu panu daję na imię Tomasz. Gdy zobaczyłam ten chód i szeroki uśmiech, zastanawiałam się, czy jest gejem, a może jest naćpany…? Podobno żadne z powyższych, zapewniał. Okazał się megaśmieszkiem. Dużo opowiadał o swoich kolegach z pracy – też informatykach. To trzeci mężczyzna z apki i też znawca wszystkiego, co się z komputerami wiąże. Tak, branża IT siedzi na Tinderze.
No więc opowiadał o kolegach. Jednego nazywał Amanda. To było takie urocze, że tak o nich ciepło się wyrażał, ale z drugiej strony nieco niepokojące. Strzelałam do niego złośliwymi uwagami na temat orientacji seksualnej, ale on spokojnie dalej odpowiadał, bez słowa sprzeciwu czy focha. Złoty człowiek. Wyrozumiały i empatyczny. Doskonale wiedział, o co mi chodzi, ale nie dał mi satysfakcji. Zaplusował.
Potem zadzwoniła do mnie kuzynka, która właśnie wzięła taksówkę, bo miałyśmy się spotkać nad Wisłą. Tam też czekała już na mnie koleżanka. Tomasz zdecydował się jechać z nami. W trójkę było nam bardzo wesoło. Doradzał kuzynce w sprawach sercowych: „Nie zwraca na ciebie uwagi? Zerżnij go”.
Potem dołączyła koleżanka. Wszyscy razem dobrze się bawiliśmy. Tomasz okazał się ponadprzeciętnym tancerzem. Tańczy Bachatę, ale niestety nie udało mu się zdominować mnie w tańcu. Ja mam jakąś obsesję prowadzenia, dlatego wolę tańczyć solo. Trochę mnie w tym tańcu zmacał. Ale na obronę: trochę też się wstawił.
Nie miał nic przeciwko, że puszczałam oczko do przystojnego studenta z AWFu. Nawet się sobie przedstawili. Gdy uznałyśmy, że wracamy, a on najwyraźniej chciał dalej się bawić, oznajmił, że idzie wyrwać jakąś laskę. To było zabawne. Chłopak jest przynajmniej szczery. Moja kuzynka była nim zachwycona. Tomasz, jeśli to czytasz, powtórzmy kiedyś tę imprezę!
JEŚLI SPODOBAŁ CI SIĘ WPIS, PODZIEL SIĘ NIM W MEDIACH SPOŁECZNOŚCIOWYCH.
Dzieci i koraliki
Ostatni pan sam sobie wybrał imię na potrzeby tego wpisu. Poznajcie Tadeusza, który czekał na mnie w umówionym punkcie z puszką Coli w dłoni, w koszuli w kratę z krótkim rękawem i w obszernych spodniach do kolan. W takim ubraniu łatwo jest zataić potencjalny brzuszek, ale też i ukryć niezłą klatę.
Tadeusz okazał się bardzo sympatyczny. Czuć było od niego spokój i wyrozumiałość. W końcu jest nauczycielem. Rozkręca właśnie mamie biznes z rękodziełem. Na początku opowiadał mi o bransoletkach z koralików, jakie robi jego rodzicielka. Trochę obawiałam się, że cała ta rozmowa sprowadzi się do biżuterii, a ja umrę z nudów, ale na szczęście udało nam się podryfować w innym kierunku. Ufff.
Pobujaliśmy się na huśtawkach. Niestety tylko wieczorem, kiedy dzieci kładą się spać, place zabaw pustoszeją. Nie mogłam więc przepuścić takiej okazji, oczywista.
A podczas rozmowy w knajpie, siedząc już na leżakach, głośno wyplułam gumę do żucia. Potem uznałam, że muszę ją sprzątnąć z trawnika, chwyciłam więc w dłoń… na szczęście tę jeszcze ciepłą, czyli ufff… moją. Najlepsze jest to, że moje prostackie zachowanie w ogóle mu nie przeszkadzało. Uznał, że w moim wykonaniu to było nawet urocze.
Na koniec spotkania dał mi bransoletkę wykonaną przez jego mamę. Próbowałam odmówić, ale nie chciałam być niegrzeczna. Niezbyt komfortowo czuję się w takich sytuacjach…
To był pierwszy i ostatni pan, do którego po dopasowaniu na Tinderze napisałam jako pierwsza. Ja też wyszłam z propozycją spotkania. Także ja wybrałam miejsce. To, w którym byłam już z dwoma innymi mężczyznami z Tindera. Dziwię się, że obsługa mi jeszcze nie mówi „cześć” 😉 . Inicjatywa nie wyszła z mojej strony dlatego, że mi wyjątkowo zależało. Po prostu obawiałam się, że rozmowa przez apkę mogłaby się ciągnąć jak guma u majtek.
Tinder: co o tym myślę?
Ogólne wrażenie jest pozytywne. Spotkałam ludzi, których w innych okolicznościach raczej bym nie poznała. Dowiedziałam się, że nie tylko mnie „uciekło” z konwersacji na Tinderze parę osób, bo przy takim wyborze trzeba być selektywnym. Że rozmowy w apce prawie zawsze wyglądają tak samo, że to nuży. Że wiele randek kończy się seksem, a potem chłodnym pożegnaniem. Że Tinder dla niektórych to tylko jedna z używanych apek do randkowania. Że dla niektórych kobiet randka z Tindera to możliwość darmowego lunchu w modnej knajpce. Że nie jestem paskudą, bo dostałam sporo „superlike’ów”, hahaha. Ale też po jednym ze spotkań naszła mnie myśl, że lepiej jest się położyć w łóżku z Pikettym i… poczytać o podatku progresywnym.
INNE RE(WE)LACJE Z PRZYGÓD Z TINDEREM ZNAJDZIESZ TUTAJ I TUTAJ.