Ciacho z Lyonu
W gorącą noc dolatujemy do Lyonu. Opuszczamy samolot. Idziemy, idziemy, a tu strefa dla obywateli unijnych zamknięta. Musimy czekać w kolejce razem z resztą świata. Cholera, to Francja już nie należy do Unii? 😉 . Gdy czekamy na pociąg z lotniska do miasta, pewien Duńczyk mi tłumaczy, że tak już jest od dwóch lat – względy bezpieczeństwa. Szczerze? Myślałam, że Francuzi mają na wszystko wy…
Gdy dobijamy do miasta, konkretnie do dworca La Part-Dieu, czas nieubłaganie płynie ku północy. A my właśnie idziemy przez wszawą okolicę z gigantycznymi plecakami na plecach (bez sensu napisałam – bo niby na czym innym miałybyśmy je nosić? 😉 ). Arabowie mijani po drodze pytają grzecznie o drogę (oczywiście naszą, nie ich, to oni są tutejsi). Ufff… Jesteśmy na miejscu. Rano piszę koleżance SMS-a z informacją, że nikt nas nie tknął. Że przeżyłyśmy. Obyło się bez skandali obyczajowych i gwałtów. Och, taki mój dramatyzm… 😉
W nocy zaczyna padać. I tak już będzie przez kolejny dzień. Zwiedzamy stary Lyon spowity chmurami. Wprawdzie nie tak miało być, bo nabrałam samych letnich, zdzirowatych ciuchów. Ale jest ładnie. Ale są wakacje. I jakie ciacha mijamy po drodze! Jeden pan wygląda jak mój ideał – model ze zdjęć stockowych: kręcone ciemne włosy i błękitne oczy. Mnie więcej nie trzeba, by się zakochać 😉 . Na starym mieście pełno klimatycznych wąskich uliczek i sklepów z miodami, lawendą, kosmetykami czy fancy likierami – wszystkie lokalne, robione tu na miejscu (przynajmniej takie robią wrażenie), unikatowe.

Annecy: alpejska Wenecja
Ale to dopiero jak dojedziemy na wieczór do Annecy, nasze oczy powiększą się tak, jak biusty celebrytek, po tym gdy wreszcie stały się sławne. Annecy to alpejska Wenecja, miasteczko położone w górach nad malowniczym jeziorem z turkusową wodą, z paroma kanałami. Jest bosko. Nie dziwię się, że szerzej go nie reklamują, Francuzi najwyraźniej chcą jego wspaniałość zachować tylko dla siebie. Pieprzeni egoiści, a poważnie: macie świętą rację!
Uprawia się tu sporty wodne wszelkiego rodzaju, dla nas jednak nieco za chłodno, by nawet popływać w jeziorze. Ale moczymy w nim nasze stopy i robimy sobie pierdyliard zdjęć. Zdejmuję nawet kurtkę i odsłaniam ramiona, by wydawało się, że jest cieplej niż w rzeczywistości. Zaklinam pogodę.
Z czego jeszcze słynie Annecy? Otwarto tu pierwszy na świecie Carrefour, a było to dokładnie w 1960 roku. Brawo!!!
Aha. Francuzi w tych rejonach wyglądają naprawdę nieźle. Nawet bezdomni i ćpuni są tu przystojni. Rany, ja to powiedziałam?
Kliknij w zdjęcia w galerii, aby zobaczyć je w pełnej okazałości. Część z nich to panoramy!
Lyon-Mediolan i mój GPS
Noc spędzamy ponownie w Lyonie, bo stąd rano mamy TGV do Mediolanu. Co ciekawe, przez całe ponad 5 drogi jazdy nikt nie sprawdza naszych biletów. Gdy zbliżamy się do granicy z Włochami, zmienia się nie tylko pogoda na bardziej słoneczną, ale także menu. Steward częstuje włoską kawą. Śmieję się, że w ten sposób Włosi zaznaczają swój teren, że zaraz jeszcze zaserwują pizzę. Za chwilę zjawia się steward i rzuca ten sam żart co ja, ale dzisiaj niestety ma w ofercie foccacię i panini. No trudno…
Dojeżdżamy do Mediolanu. Oczywiście mój GPS w telefonie wariuje i jedziemy kawał za miasto. To znaczy najpewniej wpisałam źle adres, ale wolę zwalać takie wpadki na technikę. Ja sobie na metkę fatalnej organizatorki wyjazdów stanowczo nie zasłużyłam! Zatem w regionalnym pociągu dzielę się z moją towarzyszką podróży, że mam niespokojne przeczucie, bardzo niespokojne. Po czym orientuję się, zerkając na telefon, że obrałyśmy totalnie zły kierunek. Wysiadamy z pociągu, mnie odpina się but i z jedną bosą stopą biegnę na kolejny pociąg, który zabierze nas z powrotem do Mediolanu. Nikt nam tu nie chce sprzedać biletu. Mimo moich dobrych chęci jedziemy na gapę.
Bluenette w Mediolanie
Mediolan nie jest szczególnie ładnym miastem. Tylko dworzec Milano Centrale (potrafię to powiedzieć z pięknym włoskim akcentem) sprawia, że układam usta, by powiedzieć: „Wow”. Ale po Annecy już chyba nic na nas nie zrobi wrażenia. Nawet słynny złoty trójkąt pełen designerskich sklepów. Ale buty od Phillippa Pleina na wystawie, całe obsypane kryształkami Swarovskiego – jak najbardziej tak! Sprzedawca (ale ciacho!) widząc przez witrynę moją zachwyconą minę, zaprasza nas gestem do środka. No to wchodzimy, co poradzić. Przystojniakom się nie odmawia. Panie w środku proponują wodę i szampana, ale grzecznie dziękujemy. Wiemy, że wyglądamy na Rosjanki, ale nasze portfele są znacznie cięższe, tfu, cieńsze. Buty jednak przymierzymy, a co! Sprzedawca nawet komentuje, że blondynka (koleżanka) przymierza złote buty, a brunetka (ja) czarne. A ja na to: „O nie, ja mam teraz niebieskie włosy”, poprawia się więc i mówi: „Blonde & Brunette… Bluenette”. Potrafi bawić się słowem <3 .
Mówię mu, że jedziemy nad jezioro Como. Poleca knajpy, pokazuje zdjęcia, dzwoni nawet do La Scali, zapytać, czy możemy zwiedzić operę (niestety się nie dodzwania). Chwali się także, że był w związku z Polką przez osiem lat. Aż mnie kusi, by zapytać, czy miał w tym czasie włoską dziewczynę tu na miejscu, co jest typowe dla tych panów, ale gryzę się w język, bo przecież i tak tych butów, które właśnie przymierzam, nie kupię. Cena? 1500 euro. Sprawdzona w necie, bo w butiku metek z ceną nie ma, za to są futra i wszystko ze Swarovskim…
Włoska stylówa?
Włochom to, co znajduje się w butiku Pleina, pewnie się podoba, sądząc po ich stylówie. Dziurawe spodnie, kolorowe tatuaże z kwiatami, koniczynkami, całuśnymi ustami (wtf?), kolczyki w uszach, megakolorowe tishirty. Pewien Włoch ma nawet wytatuowany ogromny napis „Sofia”. Żartuję, że to pewnie imię jego byłej, koleżanka, że raczej mamy. Za to starsze Włoszki pełna klasa. Noszą wszystko idealnie do siebie dopasowane. A także bardzo kobiece sukienki. Ale tak ubiera się tutaj mniejszość, mediolańczycy z gustem wyjechali zapewne na wakacje. W ogóle wielu Włochów i wiele Włoszek wydaje się przeraźliwie chuda i to mówię ja – mega cienias.
Gdy jesteśmy w Mediolanie, da się odczuć męskie spojrzenia – to znak, że znajdujemy się we Włoszech. Ale w porównaniu do tego, co się działo lata temu, gdy byłam na Sycylii, to teraz jest totaaaaaaaaaaalnie spokojnie. Tam ciągle zapraszano mnie na ulicy na „una birra”. Swoją drogą cieszę się, że zwą nas ragazzas i signiorinas, to znaczy, że jeszcze młodo wyglądamy. Haha.
W Mediolanie nie ma ristorante?
Gdy głodniejemy, staramy się opuścić okolice katedry Duomo i znaleźć jakąś zaciszną uliczkę. Jest po 20.00, idziemy tak przez niemal godzinę w poszukiwaniu jakiejkolwiek jadłodajni. Wiele lokali pozamykanych na cały sierpień. Ehhh… W końcu dostrzegamy japońsko-chińską knajpkę. No cóż, do Włoch przyjechałyśmy na makaron, a co tam, że sojowy na modłę azjatycką! Gdy opuszczamy miejscówkę, w której porozumiewałyśmy się z Azjatką za pomocą Google Translatora, zauważamy, że im bliżej naszego hostelu, tym więcej knajpek. Nocne życie tętni, ale my jesteśmy już najedzone. Anita idzie więc na lody, a ja cieszę się, że łapie tu wifi z naszego hostelu. No cóż, czymś się pocieszyć trzeba. Jeszcze przyjdzie pora na pastę, lazanię i pizzę.
W Lecco nie ma lekko
Następnego dnia ruszamy pociągiem nad jezioro Como. Pierwsza stacja: Lecco. Niestety wita nas tu deszcz. Zanim jednak spadnie, nasz gospodarz da nam wodoodporne kapoki. Miło z jego strony. W Lecco nie jest jednak lekko. Pada, robi się chłodno. Dookoła same salony fryzjerskie. Nachodzi mnie myśl, by się do jednego udać i zrobić sobie fryzurę à la mokra Włoszka. Ale w sumie bez sensu. Przecież pada, więc fryzura sama się zrobi…
Bierzemy zatem busa do Bellagio – podobno najpiękniejsze mieściny nad jeziorem. Faktycznie robi wrażenie. Ale tutaj deszcz także daje nam popalić. (Ale stworzyłam oryginalne zdanie, co?).
W drodze powrotnej widzimy ogroooomną tęczę. Pierwszy raz widzę jej koniec i początek – w wodzie i na wzgórzu. Jest niesamowita. Teraz nie żałuję już, że ciągle pada. Dla widoku takiej tęczy warto było się pomęczyć.
Do naszej bazy w Lecco wracam już boso, bo moje boskie espadryle z Auchan są mokre jak moje ciało po godzinnej sesji na trampolinie. Boso wchodzę do marketu, bo rano chcemy zjeść śniadanie w naszej creepy willi, w której zajmujemy całe piętro. Najzimniejsza podłoga jest przy mrożonkach, dlatego ich nie kupię. Aj. Ale daję radę. Będę dzielna. Na wieczór strzelę sobie witaminę C i rano obudzę się świeża, zdrowa i wypoczęta.
Creepy willa
Wrócę na chwilę do naszego domu w Lecco. Do tej pory widziałam w nim tylko trzech mężczyzn. Kobiecej ręki tu nie widać, bo chata z supertarasem z widokiem na góry urządzona jest totalnie randomowo. Mamy tu fotele z pni drzewa i siedzenia jak gdyby z… tacek kelnerów, łóżku w salonie wygląda jak do hmmm… sado maso, jest też jakaś dziwna maska na ścianie podświetlana na zielono… Na wszelki wypadek zamykamy szafy w sypialni, bo a nuż okażą się drzwiami… Obok drzwi dostrzegamy wiszący toporek – w razie czego to będzie nasza broń. Aha. Rano sprawdzamy szafy – faktycznie jedna z nich to były drzwi wejściowe do naszej sypialni, prosto z klatki schodowej…
Snujemy historię, że pewnie nasz gospodarz to były kryminalista i pewnie niedawno wyszedł z kicia, albo że się rozwiódł i żona (+ dzieci) puściła go z torbami, bo w salonie nie brakuje na półkach zabawek i takiego futrzastego goryla… Albo i to, i to. Moja koleżanka obstawia, że jest po prostu gejem i mieszka z mamą.
W nocy nasz gospodarz pisze, że się rano już nie zobaczymy, bo on będzie w markecie w pracy, ale zerwał dla nas winogrona, które rosną w ogródku. Zapewnia, że są pyszne. Mmm jami! Oto recenzja, jaką nam wystawił, przepuszczona przez Google Translator: „Beautiful two sparkling, very educated girls. Good people”.
Muszę jeszcze dodać, że uwielbiam włoskie łazienki – są ogromne. To prawdziwe baseny kąpielowe, w których zawsze znajduje się bidet <3 .
Rano z tarasu dostrzegam starszą kobietę. Zagaduję ją. To mama naszego gospodarza. Kolejny włoski stereotyp – obok mamisynka – to stereotyp fatalnego kierowcy. Nasz bus z Lecco do miasteczka Como jedzie 2 godziny, bo 2 auta zderzyły się ze skuterem i niestety stoimy w megakorku.
W poszukiwaniu plaży nad Como
Samo miasteczko Como okazuje się spore, robi wrażenie megaklimatycznego, mamy tu pełno placów wypełnionych knajpkami. Jest i promenada, również obsiadana restauracjami. W jednej z nich wieczorem przez niemal godzinę słyszę brytyjskiego chłopca, który cały czas opowiada o swoich urodzinach, które ma jutro. Podpowiada rodzicom, jaką piosenkę mają mu zaśpiewać, gdy rano wstanie… i zaczyna śpiewać „Happy birthday to you…”
Niestety w Como nie ma plaży. Nad jeziorem Como ciężko o nią, o czym informował mnie już przed przyjazdem mój były włoski amore. Do najbliższej godzina drogi łódką. No to płyniemy. Sama podróż drogą morską okazuje się megaprzyjemna. Widoki zapierają dech w piersiach: zarówno moich malutkich, jak i megadużych Anity. Wreszcie pojawiło się wymarzone słońce i mamy błękitną wodę!
Następnego dnia chcemy poopalać się nad basenem w Cernobbio, bo to trochę bliżej, ale mnóstwo innych ludzi wpadło na ten sam pomysł, więc nas nie wpuszczają, jest full. Dlatego szukamy miejsca, gdzie można na lewiźnie wskoczyć do wody. Udaje nam się. Nie ma plaży, tworzymy więc ją same. Stajemy się trendsetterkami, bo zaraz obok nas na kamienistej drodze schodzącej do jeziora rozkładają się Ukraińcy, a potem jeszcze inne nacje. Ale to my zostajemy tu najdłużej. Potem zmieniamy miejscówkę i kładziemy się na pomoście, przy których cumują łódki. Obowiązuje zakaz kąpieli, ale go ignoruję. Zresztą nie tylko ja. Robi się tylko problem, gdy sobie rozkosznie pływam, a tu nagle pruje łódź w moją stronę. Chowam się za inną, łódka wpływa do tego tyci portu i wszyscy są szczęśliwi.
Nasza łódź powrotna do Como spóźnia się pół godziny. Korek na wodzie? 😉 . No cóż, rozkład jazdy nie raz okazał się we Włoszech tylko sugestią 😉 . Potem szybko z łódki po rzeczy, na pociąg, potem bus, samolot. Wyjeżdża po nas mój kuzyn (z Francji, bo jest ich wielu zewsząd) – sam się zaoferował. Niestety w oczekiwaniu schlał się z moją siostrą i o 1 w nocy muszę sama prowadzić auto po 7 godzinach w drodze…