Około 2 tygodni przed naszym przyjazdem do Kampanii było trzęsienie ziemi na Ischii. Potem w polskich mediach wybuchła panika w związku z gwałtem w Rimini. (Już nie Kampania, ale nadal Włochy). Nic więc dziwnego, że przed wyjazdem rodzina i znajomi ostrzegali nas przed trzęsieniami i gwałcicielami. Nam też nieco udzieliła się paranoja. Ale uspokoiłyśmy się już na miejscu. Neapol jest naszpikowany wojskiem – mnóstwo żołnierzy na ulicach. A na Capri jeżdżą kasiaści panowie 50+, tak więc przed planowanym gwałtem musieliby zażyć viagrę ;). MAMO, tu na południu okazuje się megabezpiecznie!
Nie umarłyśmy w Neapolu
„Zobaczyć Neapol i umrzeć” – cóż, nie umarłyśmy. Aż takiego wrażenia na nas nie zrobił. Okolice portu wręcz odstraszają! Ale trzeba też przyznać, że niewiele tu widziałyśmy, bo docelowym miejscem wyjazdu było Capri. Ale życie nocne wygląda w tym mieście zacnie. Od 22 wieczorem w pełnej barów okolicy (krótkim spacerkiem od Piazza del Plebiscito) jest tak tłoczno jak latem nad Wisłą. Fajny klimat. Ludzie stoją, piją, rozmawiają. Taką mam obserwację, że we Włoszech są bary, gdzie na stojąco pije się szota espresso, w Polsce szota wódki. Co kraj to obyczaj 😉
Nie widziałyśmy zapierających dech w piersiach widoków. Ale też nie udało nam się zaobserwować, aby Neapol tonął w śmieciach. Usypane nocą góry odpadów przy mniej wyszukanych knajpkach i targowiskach chyba się nie liczą. Zakładam, że nad ranem zabiera je śmieciarka. Chyba…
W Neapolu zachwycił nas pokój, w jakim spałyśmy – sufit zawieszony na wysokości 4,5 metra, a może nawet 5. Niewielki pokój dzięki temu zyskał oddech. Ładnie, czysto i ten nieśmiały gospodarz, który chyba się zaczerwienił, gdy mu powiedziałam, że nosi moje ulubione włoskie imię – Fabrizio.
W Neapolu nie jeździ Uber – czyżby sprawka mafii, która – kto wie – być może czuwa nad korporacjami taksówkarskimi? Węszymy spisek, a węch zaprowadza nas do licznych tutaj żołnierzy na ulicach. Powód? Kamorra krwawo walczy o wpływy w mieście. Wszechobecne wojsko. Zupełnie jak w Jerozolimie! Wszędzie panowie z karabinami w śmiesznych czapkach z pomponem. Tylko że ci nie pozwalają sobie robić z nimi fotek…
PRZECZYTAJ TAKŻE: Dlaczego dilerzy mieszkają u mamy?
Nie zadawałyśmy szyku na Capri
Capri to już zupełnie inna bajka. Turystyczny raj. Aż roi się od turystów. Kolejka po taksówkę spora, do autobusu, który nie wiadomo kiedy przyjedzie, również. Najlepiej wziąć z Marina Grande funicular za 2 euro, ale my o tym jeszcze nie wiemy.
Mamy w planach wyprawę łódką do Grotta Azzurra i opalanie na Marina Piccola. Plany jednak biorą w łeb, który swoją drogą codziennie mnie tu boli. Pogoda zaskakuje. Drugiego dnia jest już więcej chmur niż słońca, ale nadal ciepło. A noce są tu bardzo ciepłe. W niedzielę morze staje się wzburzone.
Moja koleżanka odsypia sobotnią noc, która była ciężka dla nas obu, bo spałyśmy w mieszkaniu obok klubu i pół nocy leciał ostry bit, a potem dawał czadu zegar z wieży zegarowej na Piazzetcie. Swoją drogą wybija co kilka minut, jak wariat. I tak jest non-stop! Dlatego zmieniamy miejsce noclegowe i w niedzielę śpimy już w zacisznej okolicy, w domu z ogrodem, który kosztuje nas 5 razy mniej niż cena wyjściowa, a to dlatego, że rezerwujemy nocleg w ostatniej chwili. Taka promocja. Miła niespodzianka.
Kiedy więc koleżanka chilluje, wybieram się pieszo na plażę w Marina Piccola, która zachwyca formacją skalną wygiętą w łuk, pod którym przepływałam jakieś 15 lat temu. Widać stąd również słynne Faraglioni – wystające z wody skały ukształtowane przez fale. Jest słonecznie. Ale wspomniana plaża dzisiaj jednak przestała istnieć. Morze się podniosło tak, że ledwo widać skalne łuki. Jest wyżej o co najmniej 3, 4 metry! Fale szaleją – ze spotkaną tu Amerykanką szacujemy ich wysokość – mają może ze 2 metry! Choć stoimy dość wysoko, obserwując z góry plażę, czujemy wilgoć w powietrzu i na swoich ciałach. Tak daleko dosięga nas moc morza 😉 . Amerykanka zastanawia się, czy to wzburzone morze ma jakiś związek z huraganami, które właśnie przeszły przez Karaiby i zbliżają się do Florydy… Zapewniam ją, że nie, chociaż… Swoją drogą na Capri jest pełno Amerykanów i Kanadyjczyków. Głównie oni.
Drogę z Marina Piccola do Marina Grande pokonuję pieszo w ok. 40 minut. Korzystam z licznych tu schodów i jeszcze liczniejszych wąskich ścieżek – prawdziwych labiryntów. Z zakwasów w łydkach nie wyjdę przez najbliższe dni. Nawet nachodzi mnie myśl, czy nie wezwać pogotowia 😉 . Na Marina Grande pogoda zupełnie odmienna – pochmurno i prawie zerowo fale. Kąpię się, obijając nogami o skały, by przywieźć ze sobą kolejne blizny. Znad Como mam już dwie. Zobaczymy, ile będę mieć po tym wypadzie… Jednej nocy wyrżnę dwukrotnie kolanem w łóżko. Na szczęście wcześniej znieczulę się rumem.
PRZECZYTAJ TAKŻE: Dwie foczki znad dwóch jezior: Annecy i Como
Podnóże wyspy – Marina Grande – to miejsce z bazarami, przeciętnymi knajpami i turystami, którzy przyjeżdżają tu na jeden dzień. Snobistycznie robi się na górze, przy Piazzetcie. Góry w końcu zawsze były zarezerwowane dla bogów 😉 . Panowie na wakacjach noszą długie koszule i chinosy. Najmniej elegancką opcją jest polo Ralpha i bermudy. Panie chodzą w szpilkach po bruku i sukienkach, a nawet długich sukniach. Twarze miewają naciągnięte jak liny, po których chodzą cyrkowcy. Usta jak u Natalii Siwiec. Naturalnie (słowo-klucz) nie wszystkie.
Mamy tu liczne sklepy – oczywiście włoskich i francuskich marek: Prada, Chanel, Bottega Veneta itp. Na wystawach błyszczy również okazała biżuteria. Ponieważ nie stać mnie na kolczyki z szafirami i brylantami, kupuję sobie naszyjnik z hamsą, na którego poluję już od roku! Motyw hamsy i Oka Proroka jest tu niezwykle popularny, ciekawe dlaczego? Turystów muzułmańskich nie za wiele, hebrajski słyszałam tylko w Neapolu…
Wieczorem do jednej z restauracji zaprasza nas naganiacz – starszy pan. Uroczy dziadek. W ogóle dziadkowie w usługach nie wydają się tu niczym wyjątkowym. Kelnerzą. Jedni są bardziej mili, drudzy mniej, ale ogólnie włoska obsługa wypada na plus. Tylko, że obsługuje nas tu zawsze po kilka osób, tak że nie wiadomo komu mam dawać napiwki, a raczej kto je sobie weźmie.
Co do knajp na Capri – koleżanka chce wchodzić tylko tam, gdzie „ładnie” i „ładnie wygląda jedzenie”. Inaczej restaurację uznaje za obleśną. Dlatego omija te w klimatycznych neapolitańskich wąskich uliczkach. Zanim zaczniemy jeść, obowiązkowo robi zdjęcie jedzenia. Również jedno z miejsc noclegowych ją obrzydza, twierdząc, że w takim dziadostwie spała ostatnio dekadę temu. Gdy zmieniamy miejsce na lepsze, tak jej się z kolei podoba, że nie chce z niego wyjść… (Standardowa cena to 2600 zł za noc (sic!) – my na szczęście płacimy kilka razy mniej, o czym pisałam wcześniej). No cóż, a to mnie mają za francuskiego pieska. Hmmm, nie chciałabym tak odlecieć na starość. Nie to żeby koleżanka była stara, bo nawet młodsza ode mnie, ale…
Kliknij w zdjęcia, jedno z nich to panorama!
Włoska pizza oczywiście nie ma sobie równych. Jest taka mokra, soczysta, naładowana pomidorami – nikt ich tutaj nie żałuje. Zastanawiam się, jakie może być średnie spożycie pomidorów we Włoszech, czy Włosi w związku z tym mają zdrowsze od mieszkańców reszty kontynentu serca? „A pomidorów Włosi jedzą w ciągu roku więcej niż Polacy, Czesi i Słowacy razem wzięci” – czytam na stronie krajowej Unii Producentów Soków, od której lektury zaczynam każdy dzień 😉
Świeżo wyciskane soki, które zamawiamy, są tu zawsze zasypane lodem – tak mocno rozcieńczone, że smaku świeżo wyciskanego soku nie da się wyczuć…
W ostatni dzień na Capri zaczyna padać wieczorem, pada całą noc i rano też. Gdy dochodzę do knajpki na śniadanie, panowie wymachują parasolką, ale jakoś z nią nie wybiegają, by mnie ochronić przed deszczem, więc grzecznie dziękuję za ofertę i sama szybko z mokrą głową dochodzę do stolika.
Nie zaskoczyły nas włoskie fakapy
Opuszczamy wyspę, żeby nieco posiedzieć w Neapolu przed wyjazdem, ale tutaj też z pogodą nie lepiej. Płyniemy promem przez falujące morze, starając się udawać, że nie czujemy zapachu cudzych wymiocin. Nasz bus jadący na lotnisko nie przyjeżdża. W ciągu 45 minut czekania powinny już przejechać 3. Dajemy za wygraną i bierzemy taksówkę. To nie byłyby Włochy, gdyby nie było fakapu z transportem. Ostatniego dnia nad Como miałam dokładnie to samo, tylko że wtedy chyba zakorkowało jezioro… 😉 . Taksą na lotnisko jedziemy może 10 minut. Choć w Neapolu korki są zawsze – nawet w ciągu dnia, a auta dosłownie wjeżdżają na siebie i cudem unikają stłuczek, to nie widzę powodu, by nasz bus miał nie nadjechać. Ponownie to pewnie sprawka mafii 😉
Na lotnisku zamawiamy pizzę i herbatę – ja zieloną, koleżanka z cytryną. Obie otrzymujemy czarną. Innych nie ma. Zamiast cytryny pojawia się kubeczek z mlekiem. Pytam dlaczego. Słyszę: „Bo nie ma cytryny”. Pokrętna logika, ale dziękuję, biorę herbatę, zabielam ją mlekiem i sączę bawarkę do pizzy, modląc się, by nie dorwała mnie biegunka w samolocie 😉