Po moich częstych wypadach do Paryża nadszedł czas, by odwiedzić jedną z byłych francuskich kolonii, miejsce, skąd imigranci przybywają do stolicy Francji. Gdy nadarzyła się okazja, nie zastanawiałam się długo, przyjechałam tutaj, do Senegalu. Dakar – stolica kraju – podarowała mi upragnione słońce, leniwe tempo życia i zderzenie z zupełnie innym światem.
Francuski piesek nad zimnym oceanem
Przyleciałam do Dakaru nieco przed północą. Dwie godziny stałam w kolejkach – najpierw, aby opłacić wizę, potem, aby ją dostać. Jak na płeć piękną przystało, nie wytrzymałam dwóch godzin w kolejce bez przerwy na wizytę w toalecie. Gdy już się w niej znalazłam… no cóż, nie było to coś, czego spodziewałabym się po międzynarodowym lotnisku… Ale potem było już coraz lepiej.
Dakar okazał się pięknym miejscem, gdzie widoki, plaże i budynki niczym nie ustępują krajom na południu Europy (oczywiście cała masa jest starych, zniszczonych). Zawsze uważałam, że polskie szerokie plaże są wyjątkowe, w Senegalu są o wiele lepsze. Należy do tego dodać błękitną wodę i wysokie fale, aby otrzymać wymarzony raj dla surferów. I to wszystko ledwie niespełna 6 godzin lotu z Paryża, bez żadnego jet laga. Zmiana czasu wynosi jedynie godzinę.
Przed przyjazdem też surfowałam. Po sieci. Wujek Google niewiele dostarczył mi informacji na temat tego, co można w Dakarze obejrzeć. Ale o tym, że to miejsce powoli staje się popularne wśród surferów, czytałam nieraz. Przyjechałam do Dakaru podczas zimy, oczywiście ta pora roku w tych okolicach oznacza krótkie spodenki i spalenie słońcem już po pierwszej godzinie, gdy zapomni się o nałożeniu filtra.
Woda w oceanie była jednak jak na moje upodobania za zimna (tak, jestem francuskim pieskiem), ale przypuszczam, że miała mniej więcej taką temperaturą, jaką ma Bałtyk latem. Nie porzucałam się więc na wysokie senegalskie fale, ale zajęłam się równie przyjemnymi czynnościami jak leżenie na słońcu, długie spacery wzdłuż wybrzeża, przejażdżki po mieście, targowanie się na bazarach oraz cieszenie moich oczu malarstwem, rzeźbami oraz biżuterią, jakie tylko tutaj widziałam.
Wczasy w tym miejscu były dla mnie leniwie, wiedziałam, że nigdzie mi się nie spieszy, bo nie miałam przewodnika w ręku. Wydaje mi się, że zobaczyłam wszystko, co chciałam zobaczyć. Ponadto wyjątkowo dobrze mi się tu spało, gdyby śniadania w hotelu nie kończyły się o 10.30, spałabym pewnie 12 godzin na dobę. Przypuszczam, że mój kolega tyle właśnie spał, bo miał w zwyczaju ucinać sobie drzemkę w ciągu dnia. Co do mężczyzn…
… już wiem, co siedzi w głowie mężczyzny
Pierwszego dnia spacerowym tempem wybraliśmy się do pomnika Odrodzenia Afryki. Przedstawia on trójosobową afrykańską rodzinę: matkę, ojca i dziecko wskazujące na ocean. Pomnik stanowi symbol zjednoczenia Afryki po latach wyzwolenia się od kolonizatorów. Przewyższa on Statuę Wolności, dokładnie o 3 metry, co czyni go najwyższym pomnikiem, wewnątrz którego można wejść. Ba! W środku mogłoby spokojnie zamieszkać kilka licznych rodzin. Znajduje się tam nawet specjalny salon dla włodarzy tego kraju. W jednym z pomieszczeń znaleźliśmy również portrety Baracka Obamy i Martina Luthera Kinga z ich słynnymi „Yes, we can” oraz „I have a dream”. Uświadomiło mi to, jak te postaci okazują się ważne w takich miejscach jak to, gdzie nadal nie wszystkie sny zostały wyśnione, a zmiany niewprowadzone…
Pomnik powstał z brązu. Miedź dostarczyli… mieszkańcy Korei Północnej. Narosło wiele kontrowersji wokół tego, bądź co bądź, kiczowatego pomnika, od faktu, że nie przedstawia on typowo senegalskiej rodziny (tutaj rodziny są naprawdę wielodzietne, w końcu mieszkańcy Senegalu to muzułmanie) po jego koszt – 27 milionów dolarów. Mimo to pomnik ma przyciągać turystów, na nas podziałał. Weszliśmy do środka. Z wnętrza głowy mężczyzny rozpościerał się widok na niekończący się Dakar, zamieszkiwany przez niemal 2,7 miliona mieszkańców. Gdy chodziłam wewnątrz głowy mężczyzny, uświadomiłam sobie, że jestem metaforą…
Zderzenie kulturowe subtelne jak zderzenie samochodów
Senegal w żadnym wypadku nie należy do zamożnych państw, ale to jeden z lepszych przykładów demokracji na kontynencie. O korupcji w tym kraju nie musiałam nawet specjalnie słuchać, bo nietrudno odgadnąć, że Senegalczycy nastawieni są na krótkotrwały zysk. Nie myślą długofalowo, ale zaznaczam, że dla mnie to różnica kulturowa, zapewne wynikająca z biedy.
Za przykład niech posłuży jeden z taksówkarzy, którego mieszkańcy hotelu nazywali Puppy… Puppy znał angielski, więc z pewnością był świadomy tego, co jego przezwisko oznacza. Zawiózł mnie i poznaną tu Kanadyjkę do rezerwatu żółwi. Cenę ustaliliśmy przed wyjazdem. Już na miejscu okazało się jednak, że chce więcej. Otrzymał żądaną kwotę, ale urażona znajoma, która będzie w Dakarze przebywać przez najbliższe 3 lata, nie miała ochoty już więcej korzystać z jego usług. Puppy doskonale o tym wiedział. Miałby klientkę przez 3 kolejne lata. Ale wolał jednorazowy zysk. Niestety.
Senegalczycy chwalą się swoją gościnnością, czyli teranga. To uśmiechnięci ludzie, ale równie łatwo co uśmiech pokazują swoje niezadowolenie. Ich mimiczna twarz natychmiast zdradza, kiedy są niepocieszeni, że sprzedali mi coś za tanio albo że nie podoba im się, że przebywam z kolegą, choć otwarcie odpowiadam na ich pytania, że nie mam męża.
Kolejną różnicę kulturową stanowił fakt, że Senegalczycy są tak zakręceni, że na przykład gdy składamy zamówienie w restauracji, musimy się liczyć z tym, że… zapomną o tym albo podadzą inną ceną podczas składania zamówienia, inną przy zapłacie. Zdarzyła się też sytuacja, że kolega otrzymał danie, w którym schował się jakiś owad. Kelner wyciągnął rękę i zwyczajnie go wyjął… następnie życząc smacznego.
Ponieważ byłam gościem w tym kraju, każde niecodzienne zdarzenie wywoływało we mnie uśmiech zrozumienia. Wszystko tłumaczyłam sobie różnicami kulturowymi, niestety osoby, które przebywały tam znacznie dłużej ode mnie, powoli traciły cierpliwość.
Trzeba również być niezwykle stanowczym, gdy zaczepiają nas obcy na ulicy czy na bazarze. Wielokrotnie mówienie „nie” w końcu przynosi rezultaty. Senegalczycy potrafią przyłączyć się do spacerujących turystów spontanicznie, żeby pokazać im miasto. Oczywiście nie za darmo. To wszystko wynika z biedy. Dlatego właśnie chciałam zostawić pieniądze w tym kraju, kupując coś ręcznie wykonanego przez Senegalczyków na bazarze zamiast puszki Coca-Coli czy paczki żelków.
Dom niewolników na wyspie Gorée
Wydaje mi się, że za to, co w Afryce wyrządził kolonializm, Afrykańczycy mogą nadal żywić do Europejczyków uraz, może nie dosłownie, ale gdzieś podskórnie. Wizyta na wyspie Gorée dobitnie mi pokazała, jak wiele ci ludzie wycierpieli przez Europejczyków. (Żadne filmy i książki tego w pełni nie oddadzą. Przy okazji polecam film „Belle” z 2013 roku). Notabene nazwa tej wyspy w języku angielskim brzmi jak gore, jest to rodzaj strasznego filmu, dreszczowca – przypadek?
Wyspa Gorée, oddalona o 15 minut promem od Dakaru, była punktem, z którego aż do XIX wieku włącznie niewolnicy byli wysyłani statkami do obu Ameryk. W ponurych lochach Domu Niewolników karmieni byli na siłę, czyli – mówiąc (pisząc) wprost – HODOWANI. Zupełnie jak bydło. Bo tylko silny niewolnik mógł być przydatny. Kobiety zaś często były przez białych ludzi gwałcone, bo mieszane córki szły na guwernantki. Niewolnicy z całej Afryki przechodzili przez drzwi bez powrotu, skąd trafiali na plantacje. Część z nich wróciła i tak powstało państwo Liberia.
Wyspa została wpisana na listę UNESCO, wyróżnia ją kolorowa, kolonialna zabudowa. Odwiedził ją nawet papież Jan Paweł II. Obecnie na wyspie mieszka wielu artystów, takich obrazów jak tam w samym Dakarze nie spotkałam. Już wiem, kim inspirowali się Picasso, Miro, a nawet Kandinsky.
Jeden ze spotkanych artystów tworzył obrazy z piasku. Zgromadził 24 kolory piasku z różnych rejonów Afryki. W ciągu dosłownie mrugnięcia okiem potrafił usypać piaskową sylwetkę afrykańskiej kobiety. Senegalczycy to niezwykle utalentowani ludzie. Pięknie malują, rzeźbią i grają. Potrafią zrobić coś z niczego, na przykład do stworzenia swoich obrazów używają starych kalkulatorów i telefonów komórkowych (patrz: zdjęcia).
Co wieczór w naszym hotelu, na tarasie, tercet przygrywał nam stare amerykańskie standardy Doris Day, Franka Sinatry czy Brazylijki Astrud Gilberto itp. We wnętrzu hotelu zaś rozbrzmiewała muzyka poważna, w tym mój ukochany Max Richter. Ale wyjdźmy już z hotelu na ulicę, a zobaczymy tam mnóstwo… czego? Jeśli chcesz wiedzieć, kontynuuj czytanie.
Żółte taksówki są wszędzie – NY? Nie, Dakar
Dakar okazuje się rajem, jeśli chodzi o liczbę taksówek. Nie trzeba żadnej przywoływać, kierowcy sami trąbią, gdy widzą turystów. Taksówki jeżdżą tu jedna za drugą. Nie można ich nie zauważyć, bo wszystkie pomalowano na żółto-czarno. Ich stan zazwyczaj jest opłakany, kiedyś gdy otwierałam drzwi jednej z nich, miałam dziwne wrażenie, że zostaną one w moim ręku. Niektóre z nich mają przyczepione z tyłu włosy konia, co podobno chroni przed złymi duchami. Kierowcy jeżdżą jak chcą, jeden z naszych taksówkarzy otwierał okno, głośno komentował i gestykulował, nie raz pokazując innym kierowcom środkowy palec.
Przy okazji dodam, że stan dróg mnie tutaj zaskoczył. Dziurawe drogi? Niespecjalnie. Autostrady? Tak. Niestety korki stanowią duży problem i wyzwanie dla zarządzających miastem. Dodam, że w nocy – mimo braku korków – trochę ciężej się jeździ, bo latarnie są wyłączane. A propos: wiele znajduje się tu również lamp solarnych, co wydaje się logicznym rozwiązaniem.
Kliknij zdjęcia, by zobaczyć je w większym rozmiarze… pełnym wymiarze.
Sprzedają kokosy, ale ich nie zarabiają
Z tego, co dotychczas tutaj napisałam, można by odnieść wrażenie, że Senegal jest niezwykle ubogim krajem. Nie do końca. Sądząc po cenach w markecie, restauracjach oraz stanie dróg i poruszających się po nich samochodach, w Senegalu istnieje klasa średnia. Trudno mi również powiedzieć, czy znajdują się tu rozległe dzielnice slumsów. Pewnie tak, ale ja takiej nie widziałam. W sensie… zależy jak zdefiniować slums w tych okolicznościach geograficznych. Ogólnie jest biednie. Ceny we wspomnianych miejscach (poza, rzecz jasna, bazarem, gdzie można się targować) nie wydają się wcale niższe niż w Polsce. Wypożyczenie samochodu kosztuje tu na przykład więcej niż u nas. (Fakt, że jesteśmy turystami, na pewno ma w tej sytuacji niebagatelne znaczenie).
„Biznesy” powstają w Senegalu spontanicznie. Tam, gdzie przewróciła się latarnia, mężczyźni wydzielili za jej pomocą przestrzeń i założyli ręczną myjnię. A samochód trzeba tu myć często, w końcu piasek dookoła. Na chodnikach natomiast rozkładają swoje stanowiska kupcy. Mężczyzn sprzedających karty do telefonu Orange spotykamy na każdym kroku, śmiem przypuszczać, że Orange jest jednym z największych pracodawców w rejonie. Niektóre kobiety noszą na głowie całe zakupy, jedna z pań z takim tobołkiem podchodzi raz do mnie, gdy siedzę na plaży, i wyjmuje z zawiniątka biżuterię. Roztacza się przede mną widok pięknych bransoletek wykonanych ze skóry węża i krokodyla.
Gdy jeździmy autem, mijamy ulicznych handlarzy, którzy chcą nam sprzedać nawet… gaśnicę. Interesujące jest, że ludzie chodzą tutaj środkiem drogi betonowym pasem rozdzielającym przeciwne kierunki jezdni. Zebry dla pieszych zdarzają się, ale nie za często. Widok sygnalizacji świetlnej również należy do rzadkich.
W Dakarze można kupić kokosy na ulicy. Ich cena okazuje się niezwykle niska – jeden dolar. Co ciekawe, kokos, który można nabyć tutaj, nie został jeszcze obrany, a więc brązowa włochata skórka znajduje się w środku drewnianej ociosanej przez sprzedawcę skorupy. Jednym dźgnięciem tasaka mężczyzna wyłamuje dziurkę, wkłada rurkę i śmiało można już pić sok kokosowy. Smacznego!
Słyszałam od jednego z taksówkarzy, że sok z baobabu jest dobry i działa trochę jak alkohol. Niestety nie znalazłam tego soku nigdzie, a wujek Google wcale nie uważa, że można się nim upić. Natomiast drzewa baobaby rosną tutaj wszędzie. Jeden z nich, ogromny i szeroki, wyrósł nam raz… na środku drogi. W ten sposób utworzyło się naturalne rondo.
W Dakarze ludzie żyją z handlu, ale i nie tylko. Rybołówstwo to coś, o czym nie można nie wspomnieć. Jedna z wiosek, będąca jednocześnie częścią Dakaru, na którą trafiliśmy, była pełna kolorowych łódek. Widziałam ich później jeszcze więcej, idąc wzdłuż wybrzeża. Malowane na kolorowo i robione ręcznie łódki stanowią źródło utrzymania dla licznych tu rybaków. Ryby sprzedają na targach rybnych, które znajdziesz tu bez problemu.
Dobrze wysmażona święta krowa
Niemal każdego dnia jadłam na kolację poisson do jour (rybę dnia), którą okazywała się ryba John Dory. Całkiem mi smakowała, ale bez rewelacji. Co więcej, Senegalczycy robią wyśmienite sosy z sezamu i mleczka kokosowego, które wzbogacają smak ryb i tak pysznego tutaj ryżu basmati. A propos jedzenia – dla tych, którzy kochają owoce morza, Senegal okaże się rajem. Małe krewetki i duże (gambas) goszczą w menu każdej restauracji.
Ponieważ jednak byłam nieco znudzona ciągłym jedzeniem ryby, a owoców morza nie tykam, postanowiłam zjeść hamburgera z miejscowej wołowiny. Bydło, które tutaj zamieszkuje, to garbate bydło Zebu. To dokładnie ta sama krowa, która chodzi po ulicach Indii. Święta krowa. Niestety jej smak niebiański już nie jest. Mimo że wołowina była dobrze wysmażona, nie polecam nikomu zamawiania tej pozycji w menu.
Co do zwierząt – po mieście chodzą kozy, najczęściej prowadzone na sznurku, ale i wiele z nich swobodnie wyleguje się przed domami i sklepami. To wyjątkowa odmiana, opisywane kozy są niezwykle wysokie i często łaciate, zupełnie jak krowy. Nad głowami zaś krążą ptaki z rodziny jastrzębiowatych. Gdy pytałam miejscowych o nie, usłyszałam, że to sępy, ale nie dałam wiary, z moich poszukiwań w sieci wynika, że to czarne kanie, które również żywią się padliną. A znaleźć jej tu można sporo. Martwa krowa w rowie? Proszę. Koza? Jak najbardziej. Na plaży natknęłam się na zdechłe ogromne ptaki i kolczaste ryby.
W wiosce żółwi, do której wybrałam się ze znajomą, spotkałam… Billa Clintona, który okazał się 95-letnim żółwiem. Przewodnik zaproponował mi, abym stanęła na jednym z powolnych odzianych w skorupę zwierzaków, ale nie potrafiłabym. Za to chętnie głaskałam żółwi pancerz. Ciekawe, czy żółwie to czuły? Wszystkie maleństwa, zanim skończą 5 rok życia, chroni się w rezerwacie, dopiero potem wypuszcza się je na wolność. Ptaków drapieżców bowiem tutaj nie brakuje.
Komary zaś przenoszą malarię i żółtą febrę. Nawet po zamknięciu tarasowych drzwi, uderzają w szybę, bo tak domagają się mojej krwi 😉 Na szczęście na żółtą febrę można się zaszczepić, a leki na malarię przyjmować prewencyjnie, co i ja czyniłam. Mnie dwukrotnie tutaj ugryzły komary, ale w przeciwieństwie do tych naszych w Polsce – ukłuły mnie na tyle subtelnie, że nic mnie nie swędziało, nie miałam potrzeby się drapać. W Polsce czasami tygodniami schodzą ze mnie plamy po ukąszeniu. Ale o komarach dość, chodźmy na zakupy…
Księżniczka z bazaru 😉 i nieugięta sprzedawczyni
Na bazarze sprzedawcy nazywają cię siostrą lub bratem. Ich znajomość angielskiego mi imponuje, choć niewielu przybywa tu przecież turystów. Francuski stanowi język urzędowy. Jednakże większość mieszkańców na co dzień porozumiewa się w miejscowym języku wolof.
Oczywiście na targowisku nieraz słyszy się od sprzedawców, że „looking is for free”, ale oczywiście każdy chce, byś coś u niego kupił. Sprzedawcy są nieugięci. Gdy jedna z kobiet nie chciała mi spuścić z ceny takiego patyczka do włosów, to po chwili, w którąkolwiek alejkę bazaru bym nie skręciła, podchodzili do mnie inni sprzedawcy oferujący swoje własne patyczki. Poczułam się jak ekskluzywna klientka w butiku Chanel, w którym nigdy nie byłam. Najwyraźniej wieść o tym, czego szukam, rozniosła się po bazarze z prędkością błyskawicy. Wspomniana sprzedawczyni, mimo że trzykrotnie do niej wracałam, nie sprzedała mi za niższą cenę patyczka. Kupiłam go u kogoś innego.
Co warto kupić na bazarze w Senegalu? Na pewno typowo afrykańską biżuterię, obrazki, lalki, rzeźby z hebanu, magnesy na lodówkę oraz srebrną biżuterię. Zachwyciły mnie również torebki i buty ze skór krokodyla, niestety przewożenie ich przez granicę jest nielegalne, bo najprawdopodobniej pochodzą z kłusownictwa. Przejdźmy jednak do przyjemniejszego tematu, czyli do aktywności fizycznej…
Ty grasz, ja się modlę
Wydaje mi się, że siłownie na świeżym powietrzu to całkiem nowy wymysł w Polsce, w Senegalu to „oczywista oczywistość”. Wieczorem, gdy przechadzam się wzdłuż wybrzeża, widzę mnóstwo młodych ludzi, którzy ćwiczą na siłowni, biegają, grają w piłkę nożną, skaczą na trampolinach (już wiem, dlaczego „Biali nie potrafią skakać” 😉 ) lub modlą się na dywanikach zwróceni w stronę Mekki. Każdy robi, co chce.
Islam, który trafił na tereny dzisiejszego Senegalu w XI wieku, przybrał tu całkiem liberalne oblicze. Większość mieszkańców stanowią muzułmanie, niespełna 4% to chrześcijanie, widziałam nawet autobus szkoły katolickiej. Jednak kobiety chodzą ubrane jak im się podoba. Noszą tradycyjne stroje lub zachodnie, w tym spódniczki mini (zwłaszcza na imprezie w klubie). Wiele z nich nosi dzieci w specjalnej chuście zwanej mbotu, coś na co pojawiła się moda w Polsce już jakiś czas temu.
Mężczyźni bardzo dbają o siebie. Ich ciała są atletyczne, Senegalczycy to przy okazji niezwykle wysoki naród. Dwumetrowi panowie to nierzadki widok. Ponadto zdarza się, że mężczyźni chodzą tutaj, trzymając się za ręce lub obejmując. To naturalna część ich tradycji, nie mająca oczywiście nic wspólnego z homoseksualizmem, który jest tutaj zakazany.
Co ciekawe, piłkę nożną otocza się tu szczególnym kultem. Zapewne to jedna z dróg wyrwania się z biedy. Na plaży co rusz mijam rozgrywane właśnie mecze. Gdy mówię, że jestem z Polski, słyszę nie tylko „Wałęsa” i „Jan Paweł II”, ale przede wszystkim „Boniek” i „Lato”. Mimo to sportem narodowym w Senegalu okazują się… zapasy. Zapaśników nazywa się mianem „bhyr”… przynajmniej tak to brzmi, o ile dobrze pamiętam.
Kontynuując wątek z moją pamięcią: to chyba wszystko, co chciałam w tym miejscu napisać. Chciałabym jednak jeszcze więcej, ale najpierw muszę wrócić do Dakaru. Kiedy to piszę, ponownie znajduję się rzeczywistości, gdzie nie muszę myć już zębów butelkowaną wodą, gdzie ludzie nie mają tak wesołych twarzy jak Senegalczycy. Utwierdziło się we mnie przekonanie, że mimo wszystko ubodzy w Afryce są szczęśliwsi od nas – tych, którzy ciągle za czymś gonią, czymś, co w gruncie rzeczy nie jest wcale takie ważne…