Rusza Restaurant Week 2018. To dobry moment, by dowiedzieć się, czy kelner, który podaje Ci jedzenie, ma czyste ręce… 😉
Aby nie zastanawiać się w nieskończoność, jak to jest być kelnerką, postanowiłam nią zostać. Nie mając żadnego doświadczenia, dostałam pracę przy obsłudze śniadań w hotelu o wybitnie polsko brzmiącej nazwie w samym centrum Warszawy. Praca od 6 rano bez napiwków. Ale od czegoś trzeba zacząć w tej branży, prawda?
I had a dream…
Od kilku lat męczył mnie powracający koszmar kaprys. Chciałam zostać kelnerką. Chciałam bowiem obsługiwać klientów tête-à-tête. Ćwiczyć mój uśmiech, angielski small talk i sprawdzić, jak moja życzliwość przekładałaby się na wysokość napiwków. Poza tym kelnerowanie jest szalenie uniwersalną umiejętnością. Gdzieby mnie w świecie nie rzuciło, mogłabym się podjąć takiej pracy. No i wiele osób od tego zaczynało, a ja nigdy tego nie liznęłam. Taki bolący brak w życiorysie 😉
To marzenie ziściło się w zeszłym roku. Postanowiłam opuścić swoją cholernie komfortową strefę komfortu i strefę marzeń jednocześnie, by zacząć pracować jako kelnerka. Chyba ostatecznie do podjęcia tej decyzji popchnął mnie wynik rozmowy z kolegą z pracy…
„– A co gdyby wybuchła wojna? Na co komu podczas wojny copywriterka? – Mogłabyś pisać ulotki propagandowe. – Może, ale są bardziej przydatne zawody podczas wojny, jak na przykład pielęgniarka. – Albo prostytutka. – To akurat nie w zgodzie z moim charakterem – Przyznam ci, że ja też nie mógłbym być prostytutką. To też zupełnie do mnie nie pasuje. – To musi być jakiś podstawowy zawód… Gotować bez przepisu nie umiem, to może chociaż będę podawać jedzenie?”.
I tak oto postanowiłam zostawić zEstawić mój ultrawspaniały świat pracy w środowisku nowych technologii od poniedziałku do piątku z weekendową pracą w charakterze kelnerki.
Zaczynam pracę w hotelowej restauracji! Ekscytacja sięga zenitu!
Złota polska jesień anno domini 2017. Rozpoczynam pracę w hotelowej restauracji przy obsłudze śniadań. No, cóż, od czegoś trzeba zacząć w tej branży. Stawka 10.50 złotych na godzinę na rękę, bo na jednej ręce noszę tacę. Może gdybym umiała na dwóch, stawka byłaby wyższa? 😉 Niestety po 3 radosnych miesiącach pracy zorientuję się, że moja stawka jest w rzeczywistości jeszcze niższa…
(Zaniepokojona podejrzanie niskim przelewem piszę do głównego menadżera restauracji, który mówi, że stawka netto różni się, w zależności od tego, czy się uczę, czy pracuję. Tłumaczę, że od początku mówiłam, że studentką nie jestem, że mam to wszystko na podpisanej umowie i wierzę, że również umowa słowna nas obowiązuje, podczas której była mowa o 10,50 zł za godzinę. Menadżer przyznaje mi rację i obiecuje, że zaległą kwotę dopisze mi do rachunku za kolejny miesiąc, co później czyni).
No to zaczynam! Outfit kelnerki to obowiązkowo biała koszula. Kupuję trzy. Na wyprzedaży. Na wstępie inwestuję już 400 złotych, co będzie mi się zwracać przez najbliższe dwa miesiące. Serio. Bo nie w każdy weekend jestem w pracy, czasami tylko sobota, kiedy indziej tylko niedziela.
No więc przychodzę w białej koszuli i czarnych balerinkach z okrągłym czubkiem, których akurat nie (z)noszę, pożyczonych zresztą od siostry. Ale wolałam pożyczyć, niż dalej inwestować w ten job. No to zaraz będę wrzucona na głęboką, wrzącą wodę…
JEŚLI PODOBA CI SIĘ WPIS, PODZIEL SIĘ NIM W MEDIACH SPOŁECZNOŚCIOWYCH.
Gdzie są menadżerowie?
Panuje ogólny chaos. Jak czegoś nie wiem, mam pytać starsze kelnerki, które tonem zwykle w stylu „O Jezu, znowu ty” odpowiadają na moje pytania. Każdy mówi co innego. A gdzie podziewa się kierownik, menadżer, który mi tu wszystko wyjaśni na samym początku? A po co!
Zamiast tego jest tylko opieprzanie. Źle ułożyłaś sztućce. Nie dotykaj się po twarzy. Nie baw się telefonem na sali, mimo że już nikogo na niej nie ma. Uwagi akurat trafne, ale czy nie łatwiej byłoby mnie najpierw zaznajomić z zasadami panującymi w restauracji? Nie, lepiej obserwować moje wpadki i mnie następnie za nie ochrzaniać. Jedna z kierowniczek obsuwa mnie przy gościu hotelowym, który kończy śniadanie w kącie. Tak, nie zauważyła go. Kobieta-gość oznajmia mi, że przykro jej, że dostałam ochrzan. Mówię, że mam to w nosie, bo ta praca to mój kaprys, nie źródło utrzymania.
Ale trzeba przyznać, że jedna z kierowniczek wydaje się OK. Nie rozkazuje, ale używa słowa „proszę”. To miłe. Ale teraz, jak to piszę, dziwię się, że „proszę” to jakiś wyjątek w cudzym słowniku, podczas gdy powinno być normą.
Mój prezes z pracy od poniedziałku do piątku robiący ze mną żółwika i pokazujący śmieszne filmiki na YouTube pochodzi z zupełnie innej bajki. No czuć hierarchię w tym gastronomicznym środowisku jak nic. Ci wyżej pragną dać Ci odczuć, że zajmujesz niższą pozycję. Sęk w tym, że ja tego nie odczuwam, bo ja mam inną pracę, nie jest to dla mnie kwestia być lub nie być. Nie jestem przecież Hamletem.
Kończąc już mój wywód: Jestem wielką hejterką osób na kierowniczych stanowiskach, które pasują do nich (do tych stanowisk) jak kwiatek do kożucha. Jak Mamut do lata. Jak skarpetki do sandałów.
Tyle o kierownikach. Raz kolega kelner zamiast mi powiedzieć, żeby łapać szklanki przez szmatkę, wolał mnie wyśmiać, że brudzę je po wypolerowaniu swoimi palcami. Zrobiłam to specjalnie, bo chciałam sprawdzić, czy mi powie, co robić, by uniknąć błędu, czy pozwoli mi go popełnić, by potem mnie opieprzyć. Oczywiście nie myliłam się. Wybrał to mniej życzliwe rozwiązanie. Klasyka.
No więc – jak by to powiedzieć w korporacyjnym żargonie – onboarding jest tu do kitu. Nikt mnie specjalnie nie zbrifował. I muszę ciągle prosić o benchmarki: na przykład jak składać te tandetne serwetki z poliestru czy innego nylonu, które podaje się wraz z sztućcami…
Pracuję jako kelnerka, ale nie dostaję napiwków
Cały czas chodzę z tacą. Zabieram brudne naczynia. Nakrywam do stołu. W ciągu 4 godzin przez salę przewija się niekiedy nawet ponad 300 osób. Wchodzę już w tryb bezmyślnego robota. Zabrać naczynia, posortować je, zanim trafią na zmywak. I cudem nie wrzucam sztućców do kosza na śmieci, tylko piętro wyżej, do kuwety. Czuję się przy tym jak Bridget Jones, która twierdzi, że musi się nieźle nagimnastykować podczas jogi, żeby nie puścić bąka. Ja tak gimnastykuję się, żeby nie pomylić destynacji noży, łyżek i widelców z miejscem, gdzie lądują śmieci i jedzenie…
Goście na śniadanie lubią sobie wypić szampana i wódkę. Po niektórych to nawet widać. Jednego dnia cały czas biegamy po szampana, bo wiecznie się kończy. Zauważyłam, że najbardziej brudne stoliki zostawiają po sobie Południowcy, w tym moi ukochani Żydzi. Najczystsi oczywiście – i nie jest to zaskoczeniem – są Japończycy. W ogóle goście okazują się fajni, to współpracownicy są tymi, których odbieram jako mniej miłych i czepialskich, ale z czasem się do nich przyzwyczajam. W tej branży chyba pracują ludzie o zaniżonej samoocenie i kiedy mogą, chętnie komuś dokopią. Tak przynajmniej tłumaczy mi mój szef z pracy od poniedziałku do piątku.
Kiedy na sali jest względnie pusto, krążymy po niej jak sępy, upatrując padliny do sprzątnięcia, czyli nakrycia, które zostało porzucone wraz z resztkami jedzenia przez hotelowego gościa.
W mojej standardowej pracy, od poniedziałku do piątku, ludzie pytają mnie o napiwki. Przy którymś pytaniu staję się poirytowana i odpowiadam niegrzecznie pytaniem na pytanie: „A czy dawałeś kiedyś napiwki podczas śniadania w hotelu”? Mimo marnej pensji kelnerowanie przynosi mi wiele radości, oczywiście na początku. Powiew świeżości powoli jednak zamienia się w lekki odorek. Męczy mnie wstawanie o 4.30, żeby zdążyć na 6 rano. Wieczorem już po takiej pracy raczej nie zabaluję, bo bolą mnie zwyczajnie nogi i cała jestem wykończona.
JEŚLI PODOBA CI SIĘ WPIS, PODZIEL SIĘ NIM W MEDIACH SPOŁECZNOŚCIOWYCH.
Okradam restaurację, bo nie chcę wyrzucać jedzenia do kosza
Nienawidzę siebie, gdy wyrzucam nieruszone jedzenie do kosza. Dlatego pewnego dnia, podekscytowana odkryciem na Facebooku grupy dla freegan, postanawiam wziąć ze sobą próbki masła i Nutelli, które – podkreślam – pozostały nieotwarte na talerzach gości, i podzielić się nimi na fejsbukowej grupie, zamiast jak zwykle wyrzucić do kosza. (Tak, WSZYSTKO, co zostaje po gościu, zaczęte czy nierozpoczęte wywala się do śmieci). Raptem kilka sztuk chowam w torebce w obecności starszej kelnerki. Po chwili wzywa mnie kierowniczka i mówi, że tak nie wolno. Potem kolejny kierownik, informując, że to kradzież mienia hotelowego i to ostatnie ostrzeżenie przed wyleceniem z pracy. Tłumaczę, że męczy mnie widok marnowanego jedzenia i ten chleb wyrzucany do kosza na śmieci. Że chociaż te małe masełka i Nutellę mogłabym dać innym ludziom, skoro goście je sobie nałożyli na talerze, ale nie posmarowali nimi chleba. Dalej rozmowa toczy się tak:
„– Myślisz, że po co ochroniarz przy wyjściu sprawdza twoją torebkę? – Wiem, po co. Ale wychodzę też zawsze z hotelu z rozpoczętą tu butelką wody i nic mi nigdy nie powiedział. A jedna pracownica kiedyś zawinęła niezjedzony chleb do swojej torby. Myślałam więc, że można. Inaczej na taką śmiałość bym sobie nie pozwoliła. – To niemożliwe. Nikt stąd jedzenia nie wynosi”. Zagląda do mojej torebki i widzi w niej banana. Mojego banana przyniesionego z domu. Mówi, że to może być banan „hotelowy”. Zaprzeczam, nie wierząc w abstrakcję sytuacji. Menadżer uznaje więc, że powinnam przynosić banana innej marki, z inną metką, żeby było wiadomo, do kogo należy banan… Nie wierzę w to, co słyszę. Dodaje jeszcze, że nie ma opcji, by ochroniarz pozwalał mi wychodzić z wodą. Gadaj zdrów, ja wiem swoje. I oznajmia, że w tym hotelu są zasady i trzeba ich przestrzegać. Super! Nareszcie! Ale nikt mi nic nie powiedział o tych zasadach wcześniej! Ogólnie śmieszy mnie ta sytuacja. Wiele hałasu o nic. To taka sztuka Szekspira, ale nie o perypetiach kelnerek. Na szczęście.
W tym miejscu apeluję do wszystkich: błagam, ludzie, nie nakładajcie na talerze więcej, niż jesteście w stanie zjeść. Przez durne polskie prawo nawet nietknięte jedzenie trafia potem do kosza. A mogłoby chociaż do rąk bezdomnego czy pyska słodkiego psiaka ze schroniska. I nie jedzcie tej cholernej Nutelli… To największy syf. Dosłownie i w przenośni. W składzie sam olej palmowy i jeszcze jak to potem się ciągnie po stoliku i brudzi wszystko wokół na czele z moją już nie tak śnieżnobiałą koszulą. Zakaz jedzenia Nutelli.
Tak więc ja jestem złodziejką, bo szkoda mi jedzenia wyrzucanego do kosza, które nawet niezaczęte trafia ze stolików do śmietnika. Kierownik więc proponuje mi, bym odstawiała na bok takie jedzenie. Robię to na początku, owszem, ale po śniadaniu kucharka zamyka na kłódkę lodówkę i nie mogę tego cholernego masła i Nutelli do niej włożyć, kiedy mam już na to czas po wyjściu gości. Więc znowu trzeba wszystko wyrzucić do kosza, gdy przychodzi pora na sprzątanie… No złodziejka ze mnie. Ale to że proszę od miesiąca o własną szafkę, by moje buty za x stów, jeszcze droższa torba i kurtka nie zostały podpierniczone, już nikt nie dba!
Jestem plebsem. A plebs je na podłodze
Następnego dnia dostaję zaplecze. Mam cały dzień polerować. Fajnie, coś nowego. W pracy przecież chodzi o rozwój. Piszę to bez cienia ironii. Ale ja doskonale wiem, że to kara za ekhm… kradzież. Co z tego, że lepiej od całej załogi mówię po angielsku i skaczę dookoła klientów, gdy proszą mnie, bym im zrobiła kawę, podczas gdy inne kelnerki odsyłają ich do ekspresu… Co tam, mam polerować na zapleczu. 24 grudnia też trafi mi się dzień samego polerowania. W samotności na dodatek. Dlatego całą wigilię przeleżę w łóżku wysmarowana maścią tygrysią, bo tak mnie będą rwały nogi, gdyż na zapleczu nie ma nawet ani jednego krzesła, na którym można by było usiąść.
Nawet kiedy jemy po śniadaniu, to siadamy nie przy stole, ale na podłodze czy na schodach, bo alternatywą jest stanie… Tak się jada w restauracji, paradoks, czyż nie? No cóż, najwyraźniej tak ma jadać plebs.
Plebs nie musi też myć rąk. Przecież kto by tam dbał o higienę. Chrzanić Sanepid. Gdy już drugi raz z rzędu na zapleczu brakuje mydła, przynoszę własną miniaturkę. Zawsze gdy brudzą mi się ręce przy sprzątaniu, myję je, by czystymi nakrywać do stołu. Ludzie ze zmywaka twierdzą, że dramatyzuję, że wystarczy woda. W ogóle panie na zmywaku to rasowe hejterki. Można się z nimi sprzymierzyć, narzekając na klientów. „No patrz, już po 10.30, a on zszedł na śniadanie”. „Dziecko nabrudziło i co? Nie sprzątnął oczywiście. W domu u siebie też tak robi?”. W pewnej knajpie, w której byłam na dniu próbnym, pani ze zmywaka też pięknie hejtowała i klęła. Naraz.
Po śniadaniu sprzątamy wszystko. Sprzątamy dosłownie. Nie tylko ze stolików. Poleruję bemary, wyrzucam chleb do kosza na śmieci, nadużywam płynu do szyb i drewna.
Kiedy w danym dniu są zamówione lunche, przysługuje nam obiad na stołówce tuż po południu. Serwowane tam jedzenie jest znacznie gorsze od tego, jakie jedzą klienci hotelu. Smak? Pies zmielony z budą. Na stołówce obserwuję, że wszystkie pokojówki mają sztuczne rzęsy. I palą. A panowie od prac remontowych to imigranci z południowych krajów. Mamy nawet czarnoskórą sprzątaczkę.
Niektórzy chcą zostać w hotelu na dłużej. To zwykle praktykanci ze szkół hotelarsko-gastronomicznych. Mówię: „– Ale jak to? Przecież to praca za śmieszne pieniądze! I jeszcze napiwków nie ma. – No, ale jak był event, to stałem na szatni i za 7 kurtek miałem 5 złotych napiwku”…
PRZECZYTAJ TAKŻE: Książę nie z tej bajki i Tinderella
Nikt mnie nie chce
Szukając pracy w charakterze kelnerki, zaliczyłam kilka rozmów. W pewnej włoskiej knajpce właścicielka ucieszyła się, że przyszłam bez mejkapu i nie pytałam o pieniądze. Twierdziła, że pilnie potrzebuje dwóch kelnerek. Niestety potem mi napisała, że już wzięła kogoś na cały etat, więc mnie jako weekendowej kelnerce podziękuje.
W innej knajpce menadżerka miała uprzedzić kierownika zmiany, że przyjdę w sobotę na rozmowę. Gdy przyszłam, on o niczym nie wiedział…
W jeszcze innej restauracji menadżer sam z siebie obiecał, że zadzwoni do mnie, gdy zdecyduje się między mną a inną dziewczyną. Nie zadzwonił. Po tygodniu napisałam więc do niego wiadomość z pytaniem, jak brzmi decyzja. Odpowiedź godną menadżera wklejam tutaj: „Tak, bardzo dziękuje za poświęcony czas, jednak nic z tego nie będzie”. Może mnie pamięć myli, ale chyba ten pan obiecywał mi wynagrodzenie za dzień próbny. Parkometr sporo mnie kosztował… Aha. W tym lokalu za kawę pracownik musiał płacić złotówkę.
W kolejnej knajpie, gdy wysłałam zgłoszenie, poproszono mnie o CV. Tłumaczyłam, że w branży gastronomicznej jestem świeżakiem i moje CV nie ma z nią nic wspólnego, ale na nic. Zatem wysłałam. Na rozmowie przeżyłam szok, śmiałam się w duchu, widząc moje wydrukowane CV na stoliku. CV, które nijak się miało do tej branży. W tym miejscu też dowiedziałam się, że w Polsce niewolnictwo istnieje i ma się całkiem dobrze. A to dlatego, że nie ma tutaj stałej pensji, tylko od 2 do 4% prowizji za obsłużone zamówienia od klientów. Jak to się ma do minimalnej stawki godzinowej, którą gwarantuje prawo? Bo jak klient nie przyjdzie i nie kupi, to kelner pracuje za darmo, rozumiem?
Branża gastronomiczna mnie rozczarowuje. Mój ambitny plan wdrożenia standardów uśmiechniętej obsługi jak w USA nie wypalił. Wprawdzie zmieniam pracę w jednym hotelu na drugi, bo tli się we mnie jeszcze zapał, ale w końcu na rozmowę rekrutacyjną przychodzą doświadczeni stażem kelnerzy i ja po ledwie 2 dniach pracy, widząc uśmiech kierownika, już wiem, że mi zaraz podziękuje. A szkoda, bo nauczyłam się już menu na pamięć. Ale spokojnie… „Na pewno ci się przyda, gdy przyjdziesz nas odwiedzić” – słyszę od menadżera. Serio?
PS Blogierka pracowała w kawiarni i zaprasza do niej. A Ty co mi doradzisz? 😉